25 kwietnia 2015

Rozdział 7: Łzy

Cza­sami trze­ba usiąść obok i czyjąś dłoń zam­knąć w swo­jej dłoni,
wte­dy na­wet łzy będą sma­kować jak szczęście. 
******************** 



          Dnia dwudziestego szóstego lipca Collie wstała jako ostatnia. Kiedy zeszła do kuchni, zastała w niej dwie przyjaciółki, młodszą siostrę i mamę siedzące przy sporej wielkości stole i jedzące śniadanie. Miejsce szatynki było wolne, a kiedy weszła do pomieszczenia, wszystkie zebrane kobiety uśmiechnęły się do niej radośnie.
     

          - Dzień dobry, kochanie - przywitała ją Amanda. - Siadaj.
    
          Collie zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy aby na pewno się już obudziła. Bardziej prawdopodobny był fakt, że dalej śpi, a to tylko sen.
    
          - Mamo? Nie powinnaś być w pracy?
    
          - Wzięłam sobie wolne na trzy dni - odparła wymijająco blondwłosa kobieta. - No siadaj, śniadanie ci wystygnie.
    
          Carter posłusznie zajęła miejsce obok Dorcas, podejrzliwie spoglądając na matkę, która przybrała niewinny wyraz twarzy. Collie na kilometr wyczuwała tutaj jakiś podstęp i usilnie próbowała połapać się, o co chodzi. Nie udało jej się jednak wyczytać nic nawet z twarzy Lily i Dorcas. Westchnęła cicho i spojrzała na swój talerz. Dostrzegła naleśnika polanego syropem klonowym, który tak uwielbiała.
    
          - Coś się stało? - spytała śmiało, patrząc wprost w ciemne oczy matki. Amanda nigdy nie miała czasu, żeby robić śniadanie, a już na pewno nie brała wolnego z pracy z byle jakiego powodu. Coś było na rzeczy, a ona za wszelką cenę zamierzała się dowiedzieć, o co chodzi.
    
          - Nie, kochanie. Dlaczego miałoby się coś stać?
    
          - Ach... nie wiem, tak pytam, po prostu - wyjaśniła z niepewną miną, krzywiąc się. Nienawidziła, kiedy ktoś coś przed nią ukrywał.
    
          Przez chwilę przy stole panowała cisza i Collie czuła się z tym strasznie niezręcznie. Zapragnęła nagle, żeby jej tata tu był. On zawsze zdołał znaleźć jakiś ciekawy temat podczas posiłku. Był w stanie zabawić nawet najbardziej nudne i nieciekawe towarzystwo, jakie kiedykolwiek miało okazje siedzieć przy tym stole. Niestety, Auror nigdy nie ma zbyt wiele czasu. Zwłaszcza taki, jak Ted, który jest bardzo dokładny w tym, co robi. Colleen nie dała po sobie poznać, że poczuła ukłucie w okolicy klatki piersiowej. Westchnęła po raz kolejny, zerkając po kolei na każdą osobę siedzącą obok. Lily i Dorcas zajadały naleśniki, uśmiechając się; Amanda sięgała właśnie po szklankę z sokiem dyniowym; mała Jolene grzebała widelcem w swoim placku, marszcząc zabawnie brwi.
    
          - Pani Avis - zaczęła Dorcas, uprzednio przeżuwając i połykając kęs naleśnika - robi pani pyszne naleśniki. Mój tata powinien brać u pani lekcje...
    
          Amanda zachichotała, uśmiechając się szczerze.
    
          Colleen nie było jednak do śmiechu. Dla niej cała ta atmosfera była strasznie sztuczna. Jej matka siedząca z nią przy stole, jedząca, a nawet przygotowująca śniadanie dla niej, Jo i jej przyjaciółek? To było takie dziwne!
    
          - Mamo, możesz mi powiedzieć, co jest grane? - spytała twardo, zwracając na siebie wszystkie pary oczu. - I nie rób takiej miny. Dobrze wiesz, o co mi chodzi.
    
          - Colleen...
    
          - Nie - przerwała jej szybko, odkładając swój widelec z głuchym trzaskiem. - Nigdy nie siedzisz z nami przy tym stole żeby jeść jakikolwiek posiłek, ani żeby pogadać. Nigdy nie robisz nam śniadania, ani nie bierzesz wolnego bez powodu. Święty Mung to bardziej twój dom, niż to miejsce! To tam spędzasz większość czasu! - wyrzuciła z siebie, wstając. - Wcale cię nie obchodzę ja i Jolene! Ważniejsi są twoi pacjenci... Nie dbasz o nas! Myślisz, że twoje pieniądze wynagrodzą nam brak rodziców, ale się mylisz. Mnie nie przekupisz. Dla mnie mogłabyś w ogóle za mnie nie płacić!
    
          Lily i Dorcas spoglądały na nią z przerażeniem wypisanym na twarzach. Meadowes niepewnie wyciągnęła swoją dłoń i położyła ją na ramieniu przyjaciółki, ale ona jednym ruchem ją strąciła.
    
          - Collie - zaczęła cicho Evans, chcąc opanować przyjaciółkę. Na nic się to jednak nie zdało.
    
          - Nie, Lily. Nie przerywaj mi - skarciła ją pewnym tonem Colleen, nie spuszczając swoich szaroniebieskich oczu z matki, której twarzy wyrażała teraz szok. Najwyraźniej nie spodziewała się takiego wybuchu ze strony starszej córki.
    
          Panna Evans po raz ostatni spojrzała na przyjaciółkę. Potem chyba uznała, że ona i Amanda potrzebują prywatności, żeby spokojnie porozmawiać. Podeszła szybko do siedmioletniej Jolene, która wyglądała, jakby nie wiedziała, co się dzieje. Wzięła ją za rękę i wyszła, a zaraz za nią podreptała posłusznie panna Meadowes. Colleen i Amanda zostały same.
    
          - Colleen, co w ciebie wstąpiło?
    
          - Co we mnie wstąpiło? - powtórzyła z głupim uśmiechem szatynka, mrużąc niebezpiecznie oczy. - Co w ciebie wstąpiło, mamo?! Jak możesz opuszczać swoich pacjentów?! No dalej, leć do Munga! Oni potrzebują ciebie bardziej, niż ja i Jo! I tak się nami nie przejmujesz! Jesteśmy dla ciebie nic nie warte...
    
          - Jak możesz tak mówić? - przerwała ostro Amanda, również wstając. Była nieco wyższa od córki i teraz mierzyła ją z góry. - Po tym wszystkim...
    
          Colleen głośno prychnęła, zaciskając mocno pięści. Była wyprowadzona z równowagi, a stosunkowo rzadko jej się to zdarzało. Nie mogła pojąć zachowania matki. Ta kobieta sądziła, że jedno śniadanie jest w stanie wymazać z pamięci jej nieobecność w życiu córek!
    
          - Co dla mnie zrobiłaś? - dokończyła za nią Collie. - Mówisz teraz o twoich pieniądzach, prawda? Mam gdzieś wasze galeony! Nie one są mi potrzebne do szczęścia, mamo.
    
          - Bez nich nie miałabyś teraz dachu nad głową.
    
          Głos pani Avis był oschły i ostry, tak niepodobny do tego, którym zwykła mówić. Sama Colleen ledwie go rozpoznała.
    
          - Ale może miałabym kochających rodziców! Powiedz, mamo, ile momentów z mojego życia przegapiłaś? - spytała gorzko, a w jej oczach zaszkliły się łzy. - Pamiętasz pierwszy mecz quidditcha, który wygraliśmy? Strzeliłam wtedy jakieś trzynaście obręczy! Pamiętasz mój pierwszy szlaban? - kontynuowała, ignorując pełne rozpaczy spojrzenie matki. - Rozwaliłam wtedy Slughornowi pół klasy, bo wybuchnął mój eliksir! Pomieszałam jakieś składniki i nawet Lily nie potrafiła temu zaradzić.
    
          Kobieta otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, ale Colleen jej na to nie pozwoliła. Zamierzała wyrzucić z siebie cały żal, który wezbrał się w jej sercu w ciągu ostatnich kilku lat. Czuła, że jeśli nie zrobi tego teraz, być może nigdy się na to nie odważy. Nie zważała na to, jaki ból zadaje Amandzie. Ważne było, by dać upust swojemu, który ranił ją coraz bardziej. Nie mogła milczeć kolejne kilka lat. Nie chciała. Pragnęła, by matka poznała jej zdanie, jej uczucia, nawet, jeśli się dla niej nie liczyły. Pragnęła zrozumienia. Tak naprawdę zaznała je tylko u Syriusza - jej przyjaciela, który sam przecież nigdy nie doświadczył rodzicielskiej miłości. Tylko on wiedział, jakie to uczucie. Tylko on był w stanie przywrócić na jej twarz uśmiech w chwilach, kiedy czuła się najgorzej. Broda nastolatki niebezpiecznie zadrżała.
    
          - Wiesz, jakie miałam wyniki na Sumach? Interesuje cię w ogóle, kim chciałabym być w przyszłości?! Nic o mnie nie wiesz! Kompletnie nic! Od ponad dwóch lat muszę sobie sama radzić, muszę wychowywać moją małą siostrę! Wiesz dlaczego? - rzuciła rozpaczliwie. Pierwsza łza spłynęła po jej bladym policzku. - Bo stwierdziliście z tatą, że jestem wystarczająco dorosła! Myśleliście, że sobie poradzę, bo przecież to nic takiego! Wyobraź sobie, mamo, że nie daję rady. Nie potrafię wychować sama Jo! Nie jestem jeszcze dorosła, nie wiem nic o byciu dojrzałą!
    
          Amanda płakała po raz pierwszy przy swojej córce. Łzy kapały na stół, ale kobieta o to nie dbała. Wpatrywała się tylko w Colleen, czując do samej siebie nienawiść. Nie miała pojęcia, co czuje jej własna córka. Collie miała rację. Amanda jej nie znała.
    
          - Collie...
    
          - Czasem mam wrażenie, że mnie nienawidzicie - powiedziała już cicho szatynka, a jej usta zadrżały. - Czasami... myślę, że robicie to wszystko, żeby się mnie pozbyć. Że chcecie, żebym odeszła, dała wam spokój. Lubicie takie życie, co? Siedzicie całe dnie w pracy, a potem wyjeżdżacie na urlop. A ja tylko siedzę w domu, bo przecież muszę pilnować Jolene. Kiedy jadę do Hogwartu, zostawiasz ją u pani Potter! - krzyknęła zgodnie z prawdą. - Dwa lata temu Jo spytała mnie, czemu to nie Dorea jest jej matką! Wiedziałaś o tym? Oczywiście, że nie!
    
          Colleen chciała powiedzieć coś jeszcze, ale przerwało jej głośne pukanie do drzwi. Po chwili usłyszała, jak ktoś wchodzi do środka.
    
          - Hej, Avis, słuchaj... - zawołał nieznajomy.
    
          Dziewczyna zadrżała, słysząc głos Syriusza. Black nie dokończył. Akurat w tym momencie wszedł do kuchni. Zobaczył stojące po dwóch stronach stołu kobiety. Pani Avis szlochała bezradnie. Po twarzy Collie płynęły łzy, ale nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Przeklinał się w myślach za to, że wszedł tam w najmniej odpowiednim momencie. Chciał wyjść, ale Collie odezwała się:
    
          - Dobrze, że jesteś, Syriuszu - powiedziała cicho.
    
          Potem podeszła do niego i pociągnęła go za ramię w stronę wyjścia. Syriusz zmarszczył brwi, ale posłusznie ruszył za nią. Czuł, że ona tego właśnie teraz potrzebuje - ciszy, spokoju, wyjścia na świeże powietrze. Opuścili dom państwa Avis, a Collie ruszyła wąskim chodnikiem w lewo.
    
          Szli ramię w ramię, a żadne z nich nie chciało zabierać głosu. Collie, bo czuła, że powiedziała i tak za wiele. Syriusz, bo nie wiedział, czy to nie pogorszy sytuacji. Nie miał pojęcia, co się stało, ale wiedział, że nie jest dobrze. Colleen Avis nigdy nie płakała.
    
          Zawsze zgrywała taką silną, bez uczuć, niewrażliwą. Nigdy nie uroniła przy nikim ani jednej łzy. Nie dawała po sobie poznać, że coś ją boli; uśmiechała się szeroko nawet wtedy, gdy czuła się zraniona. Nie można było po niej poznać jakikolwiek negatywnych uczuć. Zawsze otaczała ją taka radosna energia. Nikt nigdy nie pytał o jej samopoczucie. Przecież się uśmiechała, a więc oznaczało to, że jest szczęśliwa. Black od zawsze wiedział, że jest inaczej, że ona trzyma wszystko w sobie. On był inny - zawsze otwarcie mówił o tym, co mu się nie podoba, co jest nie tak. To znacznie ułatwiało mu życie. Collie nie brała z niego przykładu. Była taka zamknięta w sobie, a on... Cholera, przecież nie powinien jej na to pozwolić! Dopiero w tym momencie zdał sobie sprawę, że Colleen nie jest taka silna i beztroska. Dopiero teraz zrozumiał, że to kobieta, bardzo wrażliwa i pełna uczuć, a on był złym przyjacielem. Zacisnął usta i trochę przyspieszył, bo Avis znacznie go wyprzedziła.
    
          - Co się dzieje, Coll?
    
          Musiał spytać. Musiał wiedzieć. Bez tego nie mógł nic zrobić, nic poradzić. Nie mógł nie zareagować w żaden sposób, kiedy szła u jego boku, a po jej lekko zaróżowionych policzkach spływały łzy. Nie dbała o to, że rozmazał jej się makijaż, ani o to, że na jej ramionach pojawiła się gęsia skórka. Drżała z zimna, ubrana jedynie w krótkie, dżinsowe spodenki i czarną bluzkę na ramiączkach. Black po chwili zdjął z siebie swoją ulubioną, skórzaną kurtkę i zarzucił na ramiona dziewczyny. Nie zareagowała.
    
          - Collie, musisz mi powiedzieć, co się...
    
          - Przestań - przerwała mu szybko. Jej głos był tak przepełniony uczuciami, że młody Black zadrżał. - O nic nie pytaj, Black, po prostu... - mówiła szybko, niepewnie. - Po prostu bądź.
    
          Przełknął ślinę. Jeszcze nigdy nie czuł się tak niepewnie w towarzystwie jakiejkolwiek dziewczyny. Zwykle przejmował inicjatywę. Ale ona nie była przecież taką zwykłą dziewczyną - była jego przyjaciółką, do cholery, a on czuł się tak nieporadnie, bezsilnie... Na gacie Glizdogona, jestem Syriusz Black!
    
          Z tą myślą zatrzymał się, uprzednio łapiąc jej ramię. Zmusił ją więc do tego samego. Stali naprzeciw siebie, mierząc się ostrymi spojrzeniami. Jego szare tęczówki uchwyciły jej, szaroniebieskie. I wtedy Collie zrobiła coś, czego najmniej by się po niej spodziewał. Z jej ust wyrwał się cichy, żałosny jęk, a ona wtuliła się w niego mocno, wdychając zapach jego wody kolońskiej. Szlochała tak głośno, jak nikt nigdy przy nim nie szlochał.
    
          Poczuł, że mu zaufała. Wiedział, że teraz nie może się od niej odwrócić, że nie może jej zostawić. Ale to było takie nie w jego stylu! Syriusz Black nigdy nie był dobry w roli pocieszyciela. Teraz nie mógł jednak odejść. Nie po tym, jak pokazała przy nim swoje prawdziwe uczucia, emocje. Gdyby odwrócił się na pięcie i ruszył w swoją stronę, nigdy nie odzyskałby jej zaufania, na którym - o dziwo - bardzo mu zależało. Zacisnął zęby. Jego myśli były teraz pełne sprzeczności.
    
          Zostanę, pomyślał w końcu po długiej walce między myślami. To była najmądrzejsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjął.
    
          Przygarnął ją bliżej, czując drżenie jej ciała. Była taka niepodobna do Colleen. Zdawała się krucha, delikatna. Zawsze taka była, na Merlina, a on nic nie widział. Wygodniej było uznać ją za silną i niewrażliwą. Kretyn!
    
          - Coll - zaczął cicho i niepewnie.
    
          - Ona myśli, że jedno śniadanie wszystko naprawi, że będzie jak gdyby nigdy nic - wyznała głośno, podnosząc głowę, którą do tej pory opierała o jego tors. - Myślała, że nie mam jej tego wszystkiego za złe...
    
          Po tych słowach wyrwała się z jego uścisku, co przyjął z lekką ulgą. W końcu, jak już powtarzał, nie był pocieszycielem złamanych damskich serc. Kiedy spojrzał na jej wykrzywioną twarz, odrzucił od siebie tę myśl;  teraz mógł być każdym, byleby na jej twarz wrócił uśmiech. Nawet ten złośliwy, którego tak nie lubił.
    
          - Przepraszam - wymamrotała dziewczyna niepewnie. - No wiesz, za tą całą akcję...
    
          - Nie musisz - odparł zgodnie z prawdą.
    
          Zerknęła na niego na moment, a potem jej usta wykrzywiły się w grymasie, który zapewne miał być uśmiechem. Och, a więc wraca maska silnej Colleen Avis, której nie można zranić.
    
          - Syriuszu, czy możesz... możesz nikomu nie mówić? Wiesz, o tym wszystkim.
    
          - Nie powiem - obiecał.
    
          Spędzili razem kolejne dwie godziny, podczas których szwendali się po całej Dolinie Godryka. Syriusz znał ją już prawie na pamięć; pomyślał, że musi się powoli przyzwyczajać, skoro ma tu mieszkać dopóki nie osiągnie pełnoletności. Takie było postanowienie Dorei i nic w tym momencie nie byłoby w stanie wpłynąć na zmianę jej zdania. Ta kobieta zawsze uparcie dążyła do tego, co sobie postanowiła. Obiecała, że nie pozwoli Blackowi opuścić jej domu, dopóki jako pełnoletni nie znajdzie czegoś dla siebie. Syriusz nie potrafił wyrazić w słowach swojej wdzięczności do Potterów. Uratowali mu życie. Gdyby nie oni, wolał nie myśleć, co by się z nim teraz działo, gdzie by był. Może mieszkałby teraz z Andromedą, jego kochaną kuzynką? Szczerze w to wątpił; Blackówna związała się z Tedem Tonksem, mugolakiem i poświęcała mu cały swój czas. Na pewno nie znalazłby u nich miejsca. Na dodatek mała Nimfadora rosła jak na drożdżach, sprawiając rodzicom coraz większy kłopot. Nie chciał dokładać się im do zmartwień.
    
          - A pamiętasz, jak zamknęliśmy Rogasia z Evans w komórce na miotły? - rzucił wesoło Łapa, po chwili wybuchając śmiechem.
    
          Colleen poszła w jego ślady, a po krótkim czasie złapała się za obolały brzuch. Już jakieś pół godziny wspominali najgorsze i najlepsze momenty ich znajomości. Syriusza wcale nie zdziwiło, że Collie pamiętała o wiele więcej, niż on. Cóż, tu właśnie odzywała się rola mało sentymentalnego dupka.
    
          - O, tak - przyznała, chichocząc. - James przez tydzień miał odciśniętą na policzku jej dłoń - dodała z rozbawieniem.
    
          Dziewczyna uśmiechała się szeroko i Syriusz pomyślał, że udało mu się osiągnąć cel, nawet, jeśli niespecjalnie się do tego przykładał. Dziewczyna najwyraźniej dostrzegła, że na nią zerka, bo uniosła brew.
   
          - Co tak patrzysz?
    
          - Nic - odparł wymijająco.
    
          Wzruszyła ramionami i wzniosła wzrok w górę. Niebo było nieskazitelnie błękitne, a słońce świeciło. Wiał jednak lekki wiaterek przynoszący ulgę. Oboje usiedli na jednej z kilku wolnych ławek w parku. Miejsce niedaleko zajmowała jakaś staruszka, przyglądając im się podejrzliwie.
    
          - Nie wiem, jak wy znosicie te cholerne plotkary - warknął niemiło Black, mierząc kobietę wzrokiem.
    
          - Przesadzasz - mruknęła. - Czasem da się je znieść. No, przynajmniej wtedy, kiedy nie twierdzą, że moi rodzice to czarnoksiężnicy, a ja i Jo jesteśmy ich zakładnikami.
    
          Syriusz wywrócił oczami, słysząc jej słowa.
    
          - Głupie babska.
    
          Ponownie uśmiechnęła się szeroko, słysząc słowa przyjaciela.
    
          - Syriuszu, który dzisiaj mamy?
    
          - Dwudziesty szósty, a bo co? - odparł, odwracając swoją przystojną twarz w jej stronę. Uniósł brwi, kiedy po dłuższej chwili nie odpowiedziała. - Hm?
    
          - Nic, nic - rzuciła wymijająco, wstając. - Wracajmy już. Lily i Dorcas pewnie się martwią, a James wręcz usycha z tęsknoty za tobą, Łapo. Nie mogę go na to narażać.
    
          - Spokojnie - zaczął. - Jestem pewien, że Rogaty znalazł już pocieszenie u Evans i wcale nie tęskni tak bardzo, jak ci się wydaje.
    
          - Wątpię, żeby Lily czuła się dobrze w roli pocieszyciela Jima.
    
          - Może została nim wbrew woli? - podsunął, a ona wybuchnęła śmiechem. - No co? Dobrze wiesz, że Rogaś jest zdolny do wszystkiego...
     
          - O, tak. Wiem idealnie. Ale chodźmy.
     
          Ruszyli po raz kolejny ramię w ramię. Czuli się bardzo swobodnie w swoim towarzystwie, tak, jak zawsze. Z twarzy Colleen nie schodził szeroki uśmiech i Black pomyślał kpiąco, że naprawdę nieźle wychodziło jej udawanie szczęśliwej. Był pewien, że to tylko pozory, które stwarzała. Nie chciała, żeby się martwił. A on? On nie mógł nic zrobić. Był cholernym tchórzem i wolał udawać, że nie wie, że jego własna przyjaciółka kłamie.


          - Gdzie byliście, moje pyszczki? - zawył James, kiedy zobaczył wchodzących do domu Potterów Syriusza i Colleen. - Martwiłem się! - Rzucił się na przyjaciół, obejmując ich tak mocno, że oboje myśleli, że za chwilę się uduszą.
    
          - Nie przesadzaj z tymi uczuciami, Rogaś - skarciła go dziewczyna. - Przypominam, że Lily jest w dolinie. Może wyczuć, że ją zdradzasz - szepnęła konspiracyjnie, mrugając do Blacka.
    
          James wyglądał, jakby ktoś trafił go jakąś paskudną klątwą.
    
          - Moja Lily! Mój anioł!
    
          - Zabawne, nie widziałem nigdy rudych aniołów - mruknął znudzony Syriusz, przesuwając dłonią po ciemnych włosach.
    
           - Moja Lily nie jest ruda - warknął James, tupiąc nogą. - Jej włosy są kasztanowe.
    
          Syriusz zrobił głupią minę, unosząc brwi i wpatrując się z niedowierzaniem w przyjaciela. Collie natomiast wybuchnęła głośnym, niepohamowanym śmiechem. Black pomyślał, że James jest naprawdę dobry w pocieszaniu, nawet, jeśli robi to nieświadomie. Kiedy on żartował, śmiała się, owszem, ale oczy miała smutne. Wystarczyło jednak jedno słowo Pottera, żeby wszystkie jej troski zniknęły. Black westchnął cicho, ale nie dał po sobie poznać swojego rozczarowania.


          Colleen chwilę jeszcze z nimi posiedziała, ale potem oznajmiła, że musi pójść do domu. Kiedy zobaczyła na sobie niepewne spojrzenie dwójki Huncwotów, jęknęła cicho.
    
          - Poradzę sobie. Obiecuję, że już nie wybuchnę - oznajmiła, ale Black doskonale wiedział, że jej słowa nie są prawdziwe. Collie nie potrafiła odpuścić swojej matce. Nie teraz.
    
          Doskonale ją rozumiał. On wiedział, jak to jest nie mieć rodziców. Walburga i Orion byli nimi tylko formalnie. Nigdy nie dali mu miłości, jakiej potrzebował. Nigdy nie podarowali mu rodzinnego, przyjemnego ciepła i poczucia bezpieczeństwa. W domu przy Grimmauld Place nie czuł się dobrze. Nie był u siebie, bo nigdy tam nie pasował. Wiele razy zastanawiał się, co by było, gdyby miał rodziców takich, jak James. Dorea i Charlus byli wspaniali.
    
          Syriusz czasami miał jednak wrażenie, że Colleen wszystko wyolbrzymia. Owszem, została sama, na dodatek z małą siostrą, którą musiała sama wychować, ale mimo wszystko jej rodzice wracali. Gdyby coś jej się stało, Amanda i Ted nie przeżyliby tego. Kochali ją bardzo mocno, chociaż może nie okazywali tego w odpowiedni sposób. Black był zdania, że po prostu nie potrafią odnaleźć się dobrze w roli rodziców. To nie zmieniało faktu, że Collie czasem reagowała na wszystko zbyt nerwowo. Kiedy podzielił się swoim zdaniem z Potterem, ten prychnął niczym rozjuszony kot:
    
          - Żartujesz, Łapo? - spytał z oburzeniem. - Można wiele powiedzieć o Collie, ale nie to, że coś wyolbrzymia.
    
          Łapa posłał mu pełne powątpiewania spojrzenie i dostrzegł cień wahania w orzechowych oczach Jamesa.
    
          - No dobra, może czasem jej się zdarzy. Ale ja znam jej rodziców, stary - mruknął po krótkiej chwili Potter, mierzwiąc dłonią włosy. - I wiem, że Coll radzi sobie zupełnie sama.
    
          Postanowili zakończyć temat, bo do salonu wpadła Dorea, trzymając w dłoniach kilka siatek z zakupami. Jedyny syn Potterów wyszczerzył się i radośnie zaklaskał w dłonie.
    
          - Żarcie! - zawył.
    
          Pani Potter zmrużyła oczy i spojrzała na niego. Od razu wrócił na swoje miejsce; chwilę wcześniej zerwał się z kanapy z zamiarem poszukania czegoś dobrego w reklamówkach. Dorea westchnęła.
    
          - To na przyjęcie. Nie waż się tego dotykać, James.
    
          Rogacz i Łapa zmarszczyli brwi i równocześnie spojrzeli na siebie z pełnym niezrozumieniem.
    
          - Przyjęcie? - powtórzył Łapa.
    
          - Przegapiłem jakieś wydarzenie? - dodał James, intensywnie myśląc.
    
          Dorea wydała z siebie zduszony okrzyk. Potem skrzyżowała dłonie na piersiach, uprzednio delikatnie odkładając siatki. Po raz kolejny zmrużyła swoje ciemne oczy. Wyglądała na wściekłą i bardzo niezadowoloną. James i Syriusz przełknęli głośno ślinę. Black dobrze wiedział, że nie warto denerwować pani Potter. Nie chciał, żeby znowu zaczęła krzyczeć. Miał okazję słyszeć to tylko raz w życiu i żył z nadzieją, że nigdy nie będzie mu to znów dane. Co jak co, ale Dorea miała słabe nerwy. Łatwo było wytrącić ją z równowagi.
    
          - Zapomniałeś, Jim? - sapnęła pełnym rozczarowania tonem. - Merlinie, jak mogłeś zapomnieć?
    
          - Ee - odparł mało inteligentnie, drapiąc się po policzku.
    
          - Nie wierzę! I ty, Syriuszu! - mruknęła z niezadowoleniem. - Wstydźcie się! Oboje marsz do pokoju, w tej chwili. Proszę zastanowić się nad swoim zachowaniem. Jak już sobie przypomnicie, z jakiej okazji będzie przyjęcie, wróćcie tutaj i rozpakujcie zakupy.
    
          - Ale mamo, przecież mogłabyś to zrobić za pomocą różdżki...
    
          - Nie pouczaj mnie, Jamesie Potterze! A teraz migiem do pokoju. No już, nie chcę was widzieć, dopóki nie przemyślicie swojego postępowania.
    
          Dwójka Huncwotów czuła się naprawdę okropnie. Ze skrzywionymi twarzami przeszli obok pani Potter, by po krótkiej chwili wspiąć się schodami na górę. Weszli razem do pokoju Jamesa. Sypialnia urządzona była w barwach Gryffindoru. Jim był urodzonym Gryfonem. W pomieszczeniu panował charakterystyczny dla chłopaka bałagan; na podłodze leżały jego ubrania, książki z Hogwartu, kilka pergaminów, Syriusz dostrzegł również plamę od pióra. Black zrozumiał, że Dorea zrezygnowała ze sprzątania pokoju syna, najwyraźniej nie widząc żadnych efektów. James był najwyraźniej zadowolony z tego obrotu spraw. Teraz ze sfrustrowaną miną rzucił się na spore łóżko i zerknął w lewo. Na szafeczce stała czerwona ramka ze zdjęciem, które przedstawiało nikogo innego, jak Lily Evans. Rudowłosa dziewczyna szeroko się uśmiechała, poprawiając włosy. Potter dostał to zdjęcie od Collie, jako prezent na święta. Od tamtej pory zawsze stało przy jego łóżku. Ani myślał, by je schować. Syriusz wywrócił oczami, przyglądając się rudowłosej Gryfonce. Po chwili usiadł obok przyjaciela.
    
          - Merlinie, stary, co teraz? - spytał cicho.
    
          - Jesteśmy w ciemnej dupie, Syriuszu.
    
          Łapa skinął głową na znak, że się z nim zgadza. 



  
          Alicja spojrzała smutno na babcie, która szeroko i czule się do niej uśmiechała. Springs tego dnia wracała do domu, by kolejnego odwiedzić swoją przyjaciółkę. W końcu Colleen dwudziestego ósmego lipca kończyła swoje szesnaste urodziny; Alicji nie mogło tam zabraknąć! Mimo wszystko czuła się okropnie przez fakt, że musiała zostawić swoją babcię samą. Przez ostatnie tygodnie przywiązała się do niej jeszcze bardziej. 

          - Obiecuję, że jeszcze w wakacje tu przyjadę - powtórzyła po raz kolejny upartym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. Kompletnie ignorowała fakt, że Bethany wywracała jedynie oczami, słysząc jej słowa.

          - Kochanie, powtarzam ci, że wcale nie musisz - odparła staruszka. - A jeśli już koniecznie chcesz, to zabierz ze sobą przyjaciół. 

          Alicja szeroko się uśmiechnęła, słysząc jej słowa. Ta kobieta była wspaniała. Chciała nawet sprowadzić sobie na głowę trzy nieznośne Gryfonki - Lily, Dorcas i Collie, a zwłaszcza tą ostatnią, z którą chwilami ciężko było wytrzymać. Springs odgarnęła z twarzy ciemne włosy, a następnie po raz kolejny przytuliła mocno babcię. Naprawdę nie chciała nigdzie jechać. Gdyby nie te urodziny, zostałaby na wsi do końca wakacji. Tu było tak cicho, spokojnie. Była pewna, że nie zazna tego w domu Avis. Tam zawsze coś się działo.

          Springs, Evans i Meadowes planowały urodziny przyjaciółki już kilka miesięcy. To musiało być wydarzenie! Chciały urządzić przyjęcie-niespodziankę. Do tego potrzebni byli im jednak Huncwoci. Dlatego właśnie Alicja jechała tam dzień wcześniej. Musieli wszystko dokładnie zaplanować. 

          Uśmiechnęła się sama do siebie. Te urodziny miały być wspaniałe i nic nie miało prawa tego zniszczyć.   
    

5 komentarzy:

  1. To już trochę nudne, jak powtarzam, że wszystko mi się podoba, że niesamowicie piszesz, że masz talent, że jestem zachwycona... Ale taka prawda!
    Twoi bohaterowie są tacy żywi. Mają prawdziwe uczucia, problemy... Nie dziwię się Colleen, że wybuchła. Emocji nie da się wiecznie tłumić.
    Syriusz zachował się jak prawdziwy przyjaciel ;) Razem z Jamesem tworzą zabawny zespół.
    Czekam na następny rozdział :3
    nowa-w-hogwarcie.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam nadzieję, że nikomu nie będzie przeszkadzało, gdy zajmę sobie to miejce by, gdy już przeczytam wszystko, zostawić tu swój komentarz na temat całego bloga.
    Do później!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jej, nikt mnie nie podsiadł!
      Nie spodziewaj się z mojej strony żadnego konstruktywnego komentarza. Mogę powiedzieć Ci tyle, co każdy - świetnie piszesz, wielokrotnie się uśmiałam. Twoje postacie faktycznie mają dusze, są bardzo realistyczne.
      Wszystko podoba mi się szalenie. Małe pytanie - kiedy nn?
      Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Cieszę się, że rozdział się podoba ;) Nowy post będzie opublikowany w niedzielę ;) Również pozdrawiam!

      Usuń

Komentarze motywują!