10 kwietnia 2016

Rozdział 13: Powrót

          - Musimy walczyć.

          To słowa, które sprawiają, że nagle wszystko zatrzymuje się i jednocześnie rusza naprzód z prędkością, jakiej nikt się nie spodziewał. Ktoś w końcu musiał je wypowiedzieć. Nikogo nie zdziwiło, kiedy tym kimś okazał się Remus Lupin.

           Oczywiście, że każde z nich miało świadomość, że nadejdzie chwila, w której zapragną pozbyć się tego zła. Nagle zapanowało ono całym magicznym światem. Wiedzieli, że i ich krew może zostać wylana, aby zapewnić bezpieczeństwo. Gryffindor był gotów do walki, dlatego kiedy w Proroku Codziennym ogłoszono brutalne morderstwo na samotnej matce i czwórce jej dzieci, nastąpił początek końca. Gryfoni byli zdeterminowani, a Dumbledore nie angażował uczniów w akcje zwalczające Czarnego Pana, jak zwykł nazywać się Lord Voldemort, oraz jego popleczników. I oni zyskali swoją własną nazwę, która teraz była słyszana na każdym, najmniejszym kroku; która wzbudzała lęk - może nie tak wielki, jak przed samym mordercą i ich Panem, ale równie paniczny. Śmierciożercy. Skoro dyrektor Hogwartu nie zamierzał mieszać ich w sprawy obrony zamku przed zagrożeniem, które w tej chwili było ogromne, pozostało im jedno - działać na własną rękę.

          Czwórka chłopców z szóstego roku wiedziała, co zamierzają zrobić. Nigdy nie siedzieli bezczynnie w miejscu, a teraz nadeszła chwila, by w końcu zrobić coś w kierunku uwolnienia ludzi od strachu przed jutrem. Nie byli dorośli. Brakowało im ogłady, dojrzałości i odpowiedzialności, ale mieli determinację większą, niż jakikolwiek Auror. Mieli nadzieję, która opuściła dorosłych i sprawiła, że przestali walczyć. I to jest najważniejsze. 

          Remus czuje, że jego słowa zapoczątkowały coś, co będzie ciągnęło się za nimi przez bardzo długi czas i jest dumny. Uśmiecha się pod nosem, widząc błysk w oczach Jamesa; wie, że nadszedł czas, by stawić czoła lękom.



          Chwila ciszy zostaje przerwana przez Syriusza, który nagle podskakuje, by wykrzyknąć wiązankę wymyślnych przekleństw, a potem sturlać się na ziemię, trzymając kurczowo za ucho.

          - Nie wierzę, że w momencie dumy, grozy i zachwytu wsadziłeś mi język w ucho, Potter - syczy ze skrzywieniem.

          James chichocze jak głupi; to przyjemne uczucie, móc znów słyszeć jego śmiech. Remus patrzy na nich w ciszy, nie chcąc przerywać momentu ich powrotu. Bo tak, Huncwoci ostatnimi czasy nie byli sobą, ale wygląda na to, że wszystko wraca po woli do normy.

          - Wolałbyś go gdzie indziej, Łapciu? - odpowiada cwanie Rogacz i Lunatyk z Glizdogonem wybuchają śmiechem. - No dalej, wiem, że na mnie lecisz.

          - Potter - prycha Black, patrząc na niego z udawaną kpiną - daj se siana. Jestem męską wersją Evans, nie masz szans. 

          Po raz pierwszy od dłszego czasu, James nie reaguje na nazwisko Lily grymasem. Uśmiecha się. Tak, jak dawniej.

          - Lilka jeszcze będzie moja. 

          - Oczywiście, Rogaś - rzuca Syriusz, szczerząc się w swoim szyderczym, iście blackowskim uśmiechu. - Żyj w swojej bajce kolejne sześć lat.


          Kiedy wstaje z posadzki, otrzepuje ze swojej szaty niewidzialny kurz - coś jednak ma z Blacków - i posyła Jamesowi powietrznego całusa, a potem podskakując wesoło, opuszcza dormitorium, mrucząc coś o wielkim powrocie Huncwota numer jeden. Kiedy drzwi się za nim zamykają, Remus przerzuca wzrok na okularnika, by zobaczyć zdezorientowanie na jego twarzy. Unosi więc brew, a nim się odzywa, James rzuca oburzonym głosem:

          - On na mnie leci, jak nic.   
*********

          Słyszy kolejny krzyk tej nocy i tym razem zostaje skutecznie wybudzona z błogiego snu. Gwałtownie siada. Krzyk jest znajomy i dochodzi z bliska, ale jednocześnie wydaje się być cholernie odległy. Nim otwiera oczy, drży; odgłos mrozi krew w żyłach. Brzmi, jakby ktoś był właśnie obdzierany ze skóry i Colleen uchyla szybko powieki, by napotkać rażącą ciemność. Jedyne padające światło dochodzi z okna zaraz obok jej głowy i rozświetla jej twarz. Przez moment oswaja się z mrokiem, a potem kształty pokoju zarysowują się. Zna je na pamięć; i po ciemku mogłaby z łatwością dostać się do źródła dźwięku, ale jest jak sparaliżowana. Jej oddech przyspiesza, a serce bije dwa razy mocniej, niż zwykle. Krzyk nie ustaje.

          Nie mija sekunda, nim Collie orientuje się, do kogo należy.

          Nie mijają dwie, nim zrywa się i podbiega do łóżka Lily Evans. 

          Gryfonka szarpie się z czymś niewidzialnym; czymś, co jest jej wymysłem, prześladującym ją od długich tygodni. Jej rude włosy są rozrzucone na bordowej poduszce, a zielone oczy schowane pod zaciskającymi się bladymi powiekami. Jak za mgłą Avis dostrzega jej zaciśnięte na prześcieradle pięści i pot na czole. Colleen nie zastanawia się, dlaczego ani Dorcas, ani Alicja nie budzą się ze snu; ściska w swoich dłoniach ręce przyjaciółki i siada obok niej, próbując powstrzymać drżenie Evans. 

            - Lily! - piszczy spanikowana. Nie wie, co się dzieje. Wydaje się, że tylko ona słyszy i widzi stan Evans; pozostałe dwie uczennice ani nie drgnęły, a zdaje się, że ten krzyk mógłby wybudzić zmarłych. - Lily, przestań!

          Ale nie przestaje. Avis odrywa się od niej i zasłania uszy pięściami, ponieważ ma wrażenie, krzyk powoli wdziera się do jej umysłu i roznosi echem, siejąc spustoszenie. Jej myśli szaleją, a ciało traci panowanie. Colleen czuje, jakby lada moment miała wybuchnąć i nic nie miało jej uratować; widzi, jak ciało Lily zaczyna niebezpiecznie drżeć i tylko świadomość, że z jej przyjaciółką dzieje się coś złego, pozwala jej oderwać się od własnej potrzeby bezpieczeństwa. Bo dla Lily mogłaby zginąć.

          Nim zdąży zareagować, wszystko ustaje.

          Krzyk Lily przemienia się w szept. Bardzo wyraźny.


          - Ratuj Jamesa...  
*********

          - Mówię to, co słyszałam - upiera się Colleen.

         Siedzi z Alicją i Dorcas w Wielkiej Sali. Jest wcześnie. Po raz pierwszy pojawiła się tam o tej godzinie, ale to nie ma teraz znaczenia. Nie liczy się nawet to, że Dorcas, która zajmuje miejsce naprzeciw niej, nadal posyła jej nienawistne spojrzenia - stara się ignorować je za wszelką cenę, nawet, jeśli zwykle rzuciłaby się na nią z pazurami. W tym momencie potrafi myśleć tylko o Lily. I o Jamesie.

          - Nie mówię, że kłamiesz - odpowiada łagodnie Alicja, patrząc na nią z powątpiewaniem. - Tylko... nie sądzisz, że to dziwne? Lily, która nienawidzi Jamesa od tylu lat, szeptałaby w nocy jego imię?

          - Może ci się przyśniło - dodaje Meadowes, nie szczędząc sobie szyderczego tonu.


          Colleen nie potrafi powstrzymać wściekłego spojrzenia rzuconego w stronę blondynki. Merlinie, Avis nie wie, kiedy Dorcas tak bardzo zaczęła ją irytować. Miała ochotę rzucić w nią jakimś porządnym zaklęciem, po którym Gryfonka nie mogłaby otwierać buzi przez najbliższe kilka godzin. Oszczędziłaby sobie w ten sposób nerwów. 

         - Wątpię - syczy. - Gdyby to był sen, z pewnością śniłby mi się Syriusz - mruga do przyjaciółki i wie, że doprowadziła ją do szału.

         Uśmiecha się pod nosem, kiedy widzi czerwone policzki blondynki. 

         - Poza tym, szeptała "ratuj Jamesa", a moim zdaniem to dość poważne słowa, czyż nie? Och, i dodam jeszcze, że ona go nie nienawidzi.

         - Dajcie spokój, dziewczyny - upomina je Alicja, kładąc delikatną dłoń na ramieniu Dorcas. - To nie czas na głupie sprzeczki. Collie, jeśli rzeczywiście było tak, jak mówisz...


          - Oczywiście, że było! - wtrąca z poirytowaniem Avis.

          - ...to z pewnością ma to jakieś znaczenie.

          Colleen wzdycha, a potem kiwa głową. Przecież nie bez powodu Lily krzyczałaby imię Jamesa Pottera w środku nocy, trzęsąc się przy tym jak galareta. Avis pozostaje jedno - poznać ten powód. Nie byłaby sobą, gdyby teraz nie zaczęła kręcić się wokół Evans, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o tej sprawie. 

          Jej rozmyślenia zostają przerwane przez dłoń, targającą nagle jej niezbyt starannie ułożone włosy. Unosi głowę w górę, by zobaczyć uśmiechającego się do niej delikatnie Jamesa. I mimowolnie spuszcza wzrok - bo to nie tak, że sama z siebie nie odzywa się do niego już od wielu dni. To nie tak, że nie chce wykonać pierwszego kroku. To nie tak, że nie tęskni za jego śmiechem i żartami, albo popisywaniem się. James to jej brat, od zawsze. To osoba, która troszczy się o nią bardziej, niż jej własny ojciec. James to jej rodzina i nic tego nie zmieni, nawet słowa, które nigdy nie miały zostać wypowiedziane. Colleen potrafi wybaczać najbliższym. I możliwe, że to jej jedyna cecha.

          - Idziemy, Dor... - słyszy szept Alicji, nim obie Gryfonki wstają z miejsc naprzeciw i szybkimi krokami opuszczają Wielką Salę, zostawiając po sobie głuchą ciszę.

          A cisza przecież zawsze była im obca.

          Mieli być na zawsze. Ona i on, przeciw całemu światu. Powtarzał, że nigdy nie przestanie być jego małą siostrzyczką. A teraz siedzą obok i nie potrafią się odezwać. Collie zaciska powieki.


          - James, co ty tu robisz? - pyta zdziwiona, widząc Pottera stojącego przy jej biurku, trzymającego w dłoni kawałek pergaminu. 

          - Stoję - odpowiada inteligentnie, posyłając jej jeden ze swoich słynnych uśmiechów, na co Collie wywraca oczami. - Chyba nie myślałaś, że naprawdę uda im się zamknąć mnie w pokoju na dwa tygodnie? 

          - Nie wątpiłam w ciebie - mruga do niego, a potem podchodzi bliżej. - Co tam masz?

          Potter ponownie pokazuje białe zęby w szerokim uśmiechu, nim cofa się kilka kroków w tył. I Colleen już wie, co chłopak trzyma. List od Lily.

          - Już nie żyjesz - syczy.

          - Chciałabyś - śmieje się. - Nic mi nie zrobisz. 

          - Oczywiście, że nie. Ale Lilka cię zamorduje.

          Oboje wybuchają śmiechem, doskonale wiedząc, że to prawda, ponieważ Lily od zawsze była przewrażliwiona, jeśli chodzi o Jamesa. 

          Kiedy Collie kładzie się na łóżku, Potter idzie w jej ślady. Usta mu się nie zamykają; mamrocze coś o Quidditchu i swoim tacie, ale dziewczyna zbyt przywykła do jego wiecznej paplaniny, by go słuchać. Ledwie powstrzymuje śmiech, kiedy orientuje się, że Rogacz zadał jej pytanie, a ona nadal leży, kompletnie nie zwracając na niego uwagi.

          - Ty jędzo - fuka oburzony, nim pstryka ją w nos. - Nienawidzę cię.

          - Kochasz mnie - odpowiada z rozbawieniem.

          - I módl się, żeby tak zostało - rzuca Potter, mierzwiąc włosy na głowie - bo tylko ja jestem w stanie z tobą wytrzymać. 

          Twarz Avis rozjaśnia delikatny uśmiech, kiedy dziewczyna wtula się w jego bok, a on jęczy z udawanym obrzydzeniem, mimo to przyciągając ją jeszcze bliżej. Collie czuje pod sobą bicie jego serca; jest powolne i rytmiczne, a ona ma wrażenie, że potrafiłaby przy tym zasnąć. Nie pozwala jednak powiekom opaść - zamiast tego unosi głowę, by spojrzeć przyjacielowi w oczy.

          - Nie chcę cię nigdy stracić, Jim - mówi.

          Dostrzega cień huncwockiego uśmiechu; oboje wiedzą, że Colleen nie jest skora do rozmawiania o swoich uczuciach.

          - Co cię tak rozczuliło, młoda? - żartuje nieudolnie okularnik. - Ja się nigdzie nie wybieram, nawet, jak będziesz mnie próbowała wygonić na siłę.

          - James.

          - No co? Och, daj spokój. Wiesz, że nigdy cię nie zostawię. Jesteś moją małą siostrzyczką, pamiętasz? 

          - Powiedziałeś mi to w piaskownicy, a potem uderzyłeś mnie swoją miotłą. Wolę nie pamiętać - odpowiada sarkastycznie, marszcząc brwi, na co chłopak chichocze.

          - Już jako pięciolatek byłem niezły, nie? - Pokazuje zęby w pełnym, szerokim uśmiechu, który obejmuje jego orzechowe oczy. - Na zawsze, młoda.

          - Na zawsze.


          Zdaje się, że ich na zawsze miało wyglądać nieco inaczej. 

          Zabawne, że jako dzieci postrzegali wszystko w zupełnie inny, zdecydowanie prostszy sposób. Nie przewidzieli sprzeczek, poważnych kłótni i raniących słów. Nie przewidzieli, że będą kiedykolwiek zdolni do tego, by doprowadzić drugie do płaczu. Nie sądzili, że będą żyli w czasach, gdzie nic nie jest już trwałe. Nawet przyjaźń.


          Collie patrzy mu w oczy, ale nie widzi w nich tego, co tak desperacko pragnęła ujrzeć. Chciała zobaczyć w nich tęsknotę - za nią, za nimi. Zaciska zęby, a potem wstaje gwałtownie od stołu, zwracając w ten sposób uwagę kilku Gryfonów siedzących obok. 

          - Coll...

          - Nie, James - ucina, czując uścisk jego ciepłych palców na dłoni. - Nie.

          A kiedy odchodzi, łzy gromadzą się w jej szarych oczach; a ona nie pozwala im płynąć, wiedząc, że to ostatnie, czego pragnie. Nie potrzebuje kolejnych oznak słabości, nie potrzebuje pokazywać innym, że stała się tym, czego dawniej najbardziej się obawiała - bezsilnością. Dziś ona cała nią była. 

*********
Wte­dy włożę maskę. Zaw­sze będę ją miał przy so­bie
i w ra­zie pot­rze­by,
gdy ogar­nie mnie bez­silność lub prze­rażenie,
nałożę ją, by skryć swój strach.
Jonathan Carroll
*********

          Hogwarckie błonia pierwszy raz w roku budzą się, skąpane w bieli. Wszystko wygląda tak niewinnie na tle śniegu, zupełnie, jakby udało mu się zakryć każdą kroplę krwi, która została wylana w ostatnich tygodniach. 

          Lily patrzy na nią z obrzydzeniem. Nic nie jest w stanie wyprać brudów. Nawet biel nie zakryje czerwieni. 

          Dochodzi czwarta nad ranem. Całą noc nie zmrużyła oka i nie planuje tego zrobić. Gdyby zasnęła choć na moment, wszystko by wróciło. Znów widziałaby ruiny i ciała. Krzyk ponownie nie mógłby wydobyć się z jej gardła, chociaż panicznie tego pragnie. Jej ciało zostałoby jakby przybite w jednym miejscu. A ona patrzyłaby, jak umierają.

          Wszyscy.

          Kręci pospiesznie głową, bo chce wyrzucić te obrazy z głowy. Ostatnio wszystko zostało spowite dziwnym mrokiem, którego nigdy nie spodziewała się w swoim życiu. Nie jest sobą. Doskonale rozumie pełne wyrzutu i współczucia spojrzenia Alicji, kiedy po raz kolejny mijają się bez słowa na korytarzu. Wie, że zasłużyła na obojętność w oczach Colleen. Wie, że jej zachowanie niszczy Jamesa. 

          Wie też, że nic nie może z tym zrobić, ponieważ nie ma wystarczająco siły i odwagi, by przebić się przez ciemność, która ją pochłonęła.

          - Lily? - słyszy za sobą zaspany głos. - Co ty tam, do cholery, robisz? Złaź.


          Collie unosi się do pozycji siedzącej, pocierając wpół zamknięte oczy. Lily przygląda się jej twarzy i zastanawia się, czy naprawdę do tej pory patrzyła tylko na czubek swojego własnego nosa, nie zauważając stanu swoich najbliższych. Dlaczego dopiero teraz zauważa blade, zapadnięte policzki własnej przyjaciółki i jej podkrążone oczy? Jak długo to trwa? Lily nie może odpowiedzieć na to pytanie

          Egoistka.

          - Lily - powtarza Avis, teraz wstając chwiejnie z posłania i zmierzając w kierunku Evans. - Wszystko w porządku?

          Gryfonka pospiesznie kręci głową.

          - Nie. Nic nie jest w porządku. Nic nie jest w porządku - odpowiada nerwowo i podkula kolana pod brodę, zaciskając powieki. - Nic nie jest w porządku. 

          - Lily, co ty...

          - Przepraszam, Collie. Przepraszam. Jestem taka głupia, taka zaślepiona i przerażona, że nie zauważam już nic poza sobą... Przepraszam, Coll - szepcze, wplątując blade palce w kontrastujące z nimi rude włosy i pociąga za nie, ponieważ potrzebuje czegoś więcej, niż bólu psychicznego. Potrzebuje go poczuć. Całą sobą. - To moja wina... wszystko jest moją winą

         - Co ty wygadujesz? - sapie brunetka, teraz stojąc przed nią, kładąc drżącą dłoń na jej ramieniu. Ale Lily ją odtrąca.

          Nie chce czuć tego dotyku. Nie może go czuć, ponieważ wie, że zawiodła. Nie zasługuje na nic. 

          - Odejdź.

          - C-co? Słuchaj, Lily, nie wiem, co się z tobą dzieje, ale mogłabyś się w końcu...

          - Odejdź!

          Avis patrzy na nią w osłupieniu. Zielone oczy Evans błyszczą w ciemności, posyłając jej spojrzenia pełne gniewu, który wypełnia całe ciało Gryfonki. 

          Lily nigdy jej nie odtrącała. 

          Lily zawsze była tą, która jako pierwsza wyciągała do niej dłoń, ignorując swoją dumę. 

          Lily była jej przyjaciółką.

          Colleen nie zastanawia się długo, nim pokonuje dystans między nimi, a potem łapie rudowłosą w swoje ramiona. I wyczuwa jej drżenie, jej ciepły oddech i dłonie kurczowo zaciśnięte na koszulce. Gładzi jej włosy i zamyka powoli oczy, a delikatny uśmiech wkrada się na jej twarz, ponieważ teraz może być już tylko lepiej.

*********

          - Ał! Rogacz, na gacie Petera, uważaj...

          - Myślałem, że to stopa Łapy - syczy cicho Potter w usprawiedliwieniu. - Ciebie bym nie deptał, Luniaczku.

          - Kretyn - odpowiada wojowniczo Syriusz, ściśnięty między nim, a Peterem. - Nie odzywaj się do mnie, James.

          Korytarz jest zbyt ciemny, a oni zbyt podekscytowani i jednocześnie zestresowani, by bez problemu trafić z powrotem do dormitorium. Remus idzie przodem, jeśli tak można to nazwać, ponieważ całą czwórką przemierzają zamek pod peleryną Jamesa. Peter drepcze szybko, jednocześnie wcinając ciastko, które po prostu musiał wziąć z kuchni. Potter i Black toczą swojego rodzaju wojnę na docinki. Lupin myśli przez chwile, że że trafienie do dormitorium razem z tą trójką idiotów jest jego największym przekleństwem. 

          - Zamknijcie się - szepcze do nich. - Już prawie jesteśmy. Jeszcze tylko...

          - Potter! Black! - przerywa donośny głos, dochodzący z drugiego końca korytarza.

          Czwórka Gryfonów gwałtownie zatrzymuje się, przełykając głośno śliny i ze strachu depcząc sobie po stopach. 

          - Rogacz, stój jak człowiek, a nie...

          A potem upadają prosto przed stopami Minerwy McGonagall w dość niecodziennym wydaniu. 

          I za nic nie potrafią powstrzymać śmiechu, kiedy widzą jej mocno różowe włosy i trwały makijaż.

          - SZLABAN!

          - Było warto - mruczy jeszcze Syriusz, przybijając ukradkiem piątkę z Jamesem.

*********      
Z niewiadomych przyczyn rozdział zniknął z bloga,
więc publikuję go jeszcze raz. 
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze motywują!