31 października 2016

Rozdział 14: Tchórz

 *****


          Colleen siedzi wsparta na dłoni, którą jednocześnie stara się zakryć usta, by nie wybuchnąć śmiechem, który teraz ledwo powstrzymuje. Transmutacja już dawno nie była taka zabawna!

          Tego dnia obudziła się całkiem inna, niż poprzedniego. Z samego rana wstała o wiele wcześniej, niż zwykle i po raz pierwszy w życiu wcale jej to nie przeszkadzało. W ciągu sześciu lat nauki, w końcu udało jej się pierwszej zająć łazienkę. Po porannej toalecie na nogach zastała tylko Lily, która znana jest z tego, że jest rannym ptaszkiem. W oczekiwaniu na Evans pouczyła się na Eliksiry - czego nigdy, przenigdy nie robiła - i dokończyła swój referat, który zwykle przepisywała do Remusa albo Alicji, a potem wymieniła z rudą Gryfonką ciche uśmiechy i ramię w ramię zeszły do powoli napełniającej się Wielkiej Sali. Pomachała Huncwotom na powitanie, kiedy zobaczyła ich na śniadaniu; cmoknęła Remusa w policzek, mrugnęła do Syriusza i poczochrała włosy Jamesa, jakby przez krótki moment nie pamiętała o wszystkich złych słowach, jakie padły z jego ust, a potem przez cały czas buzia jej się nie zamykała i wciąż chichotała, słuchając dowcipów Franka Longbottoma. To nie był już typowy, ponury dzień w Hogwarcie. Czuła się jak w poprzednim roku szkolnym, kiedy wszystko było zupełnie inne - o wiele prostsze i bardziej beztroskie, a jedynym problemem byli James i Lily walczący ze sobą. Było jak dawniej. A ona była szczęśliwa.

          Teraz, siedząc w klasie, ma wrażenie, że Huncwoci podczas swojego wielkiego powrotu upadli porządnie na głowę, ponieważ nikt, nikt o zdrowych mysłach nie naraziłby się aż tak profesor Minewrze McGonagall.

          Collie przez krótki moment myśli, że nauczycielka całkiem nieźle wygląda w różowych włosach, a brązowe cienie na jej powiekach pięknie podkreślają jej kocie oczy. I ten krótki moment sprawia, że nastolatka nie wytrzymuje i parska śmiechem, jednocześnie opluwając własną dłoń, którą tak usilnie zakrywała usta. Wszystkie oczy zwrócone są na nią, a ona nie potrafi przestać chichotać; to nieistotne - jest już za późno, ponieważ tak czy siak właśnie skazała się na długie cierpienia.

          Kiedy unosi wzrok, patrzy prosto w oczy rozwścieczonej profesorki.

          No pięknie. To koniec.

          Może pożegnać się ze światem, albowiem nadszedł dzień, kiedy zginie z rąk tej podłej, wrednej, różowowłosej...

          - Panno Avis, czy chciałaby pani podzielić się z nami tym, co tak bardzo panią rozbawiło? - odzywa się kobieta, stojąc wyprostowana jak struna, przez co Colleen ponownie wyklina na nią w myślach.


          Słyszy ciche parsknięcie zza siebie i wie, że to Syriusz. Wszędzie poznałaby ten przygłupi dźwięk. Czasami ma wrażenie, że przy tym odgłosie jej pięści automatycznie zaciskają się, ny po chwili wylądować prosto na nosie Blacka; tym razem nie może się odwrócić, będąc obserwowana przez nauczycielkę, która swoją drogą wygląda przerażająco i chyba nawet nie mruga. Colleen przełyka cicho ślinę, a potem prostuje się i uśmiecha delikatnie.

          - To nic takiego, pani profesor - odpowiada gładko, odgarniając włosy z twarzy. - Po prostu, Syriusz Black szepnął do mnie, że pani czerwone usta są zabójcze i chętnie by je wycałował.

          Bo śmierć z rąk Huncwota jest zdecydowanie przyjemniejsza, niż ta z rąk McGonagall.

 *****

          - AVIS, MASZ PRZE-!

          - Uważaj na słownictwo, Syriuszku!

          Korytarz wypełnia głośny, przerywany śmiechem pisk, kiedy przed oczami hogwartczyków przebiega dysząca Colleen Avis. Targa za sobą torbę, a książki i przybory szkolne jedno po drugim wylatują z niej, padając prosto pod nogi zdezorientowanych uczniów. Dziewczyna co chwilę wpada na kogoś i depcze mu stopy, nie siląc się nawet na przeprosiny.

          Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuje, że żyje.



          Syriusz podąża za nią, regularnie zwalniając. Robi to świadomie. Robi to dla niej. Tak dawno nie widział jej szczerego uśmiechu i błysku w oczach, jej włosów falujących swobodnie za drobną sylwetką; nie słyszał jej śmiechu - zdyszanego, nerwowego i szczęśliwego. Tak dawno nie widział jej tętniącej życiem. A może zwalnia dla samego siebie, po to, by jak najdłużej móc cieszyć oczy tym widokiem. Zabawne, że w ciągu jednej sekundy całe jego zirytowanie spowodowane zachowaniem Gryfonki wyparowało i to za jej sprawą. Kręci głową z poirytowaniem połączonym z rozbawieniem - nie ma drugiej takiej, jak Colleen Avis.

          - Alka, stój no, zabierz go! - piszczy dziewczyna, zgrabnie wymijając profesora Slughorna.

          Syriusz nie ma tyle szczęścia.

          Ostatnie, co widzi, to przerażona mina nauczyciela Eliksirów, kiedy ten odwraca się w jego stronę, a kiedy do jego uszu dociera histeryczny śmiech dochodzący z niedaleka, pada prosto na Ślimaka, powalając go na zimną, twardą posadzkę.

          Czuje pod sobą coś twardego, ma obolałe łokcie i chyba zderzył się czołem o ramię profesora. Na dodatek irytujący śmiech tej podłej ropuchy wdziera się brutalnie do jego głowy, sprawiając, że ma ochotę podbiec do niej tylko po to, by pociągnąć ją za sobą na ziemię. Albo złapać w ramiona i trzymać, tak po prostu. Sam nie wie, czego chce. Wie tylko, że cokolwiek by to nie było - to jej towarzystwa pragnie.

          Bo to zawsze była Colleen.

          - Panie Black! Proszę natychmiast zejść z profesora Slughorna, ale już! Merlinie, jaki wstyd... - woła rozgorączkowana Minerwa McGonagall, pojawiając się na korytarzu zupełnie znikąd, jak to ma w zwyczaju, w najmniej odpowiednim momencie. Syriusz wie, że to koniec. Oficjalnie jest w ciemnej, czarnej, sporej... - To niedorzeczne, panie Black! Pańskie zachowanie już dawno osiągnęło szczyt...

          - To moja wina, pani profesor - przerywa jej Colleen, która nadal stoi obok, przyglądając się całej tej szopce z niemałym rozbawieniem.

          Usta kobiety pozostają otwarte, a oczy rozszerzają się ze zdziwienia, kiedy powoli i niemal mechanicznie odwraca głowę w kierunku Gryfonki z roztrzepanymi włosami. Wygląda prawie jak James i Syriusz ledwie powstrzymuje śmiech, ponieważ dawno nie widział jej w takim stanie. Merlinie, tęsknił za nią.

          - Naprawdę? - pyta profesorka, a w jej ciętym głosie da się dosłyszeć nie tylko powątpiewanie, ale i zirytowanie.

          - Naprawdę? - powtarza po niej Łapa, ale natychmiast milknie, widząc nienawistny wzrok Alicji, która nie opuszcza lewego boku panny Avis. To się dziewczyna wyrobiła!

          Colleen kiwa krótko głową.

          - Biegłam korytarzem, chciałam dogonić Alicję i zupełnym przypadkiem wpadłam na Syriusza. Mi udało się utrzymać równowagę, ale on... cóż, nie miał tyle szczęścia.

          - To dziwne - komentuje McGonagall - bo zawsze powtarza się, że głupi ma szczęście - fuka. 

          Black niemal kuli się pod jej ostrym spojrzeniem.

          Colleen, widząc szok wymalowany na jego twarzy, szczerzy się do niego jak głupia, jeszcze bardziej przypominając mu Pottera, a potem za poleceniem profesorki odchodzi za nią z udawaną skruchą. Ostatnie, co Syriusz widzi, to błysk w jej szarych oczach. I ten błysk sprawia, że Łapa nie potrafi odejść, wrócić do poprzednich zajęć. Stoi tam, patrząc na jej oddalającą się szybko sylwetkę. Nie spuszcza z niej wzroku, dopóki dziewczyna nie skręca w lewo, zaraz za McGonagall. A kiedy już jej nie dostrzega, robi coś, czego nikt wokół niego się nie spodziewał - podskakuje ze szczęścia i krzyczy jak pacjent oddziału psychiatrycznego, skutecznie odstraszając kilkunastu uczniów, którzy mieli nieszczęście stać obok.

          A potem biegnie w kierunku lochów, ponieważ kolejnymi zajęciami są Eliksiry. James padnie, kiedy się o tym dowie!

 *****

          Alicja notuje każde słowo, które wypowiada profesor. Plecy bolą ją niemiłosiernie, gdyż krzesła w sali Historii Magii nigdy nie należały do najwygodniejszych, ale nie przestaje pisać - mimo, że jest jedną z dwóch osób, które uważają na tych zajęciach. Kątem oka dostrzega rude włosy Lily, która również zawzięcie zapisuje notatki na pergaminie.

          Jest lepiej. Nie mówi tu o wielkich postępach, całkowitym zapomnieniu o wszystkich dotychczasowych problemach i ogromnej radości. To nie nastąpi prędko - a może nigdy tego nie doczekają. Nic nie jest pewne. Ale dostrzega dawny uśmiech Colleen, która posyła sarkastyczne spojrzenia Syriuszowi. Widzi rumieńce Lily, kiedy na ich ławce ląduje karteczka z dobrze jej znanym pytaniem: Evans, umówisz się ze mną? Minęły wieki, od kiedy ostatni raz James zabiegał o względy rudej Gryfonki i Alicja dopiero teraz uświadamia sobie, jak bardzo jej tego brakowało. Wszystko jest tak, jak było dawniej. No, prawie wszystko. Teraz ich życia przeplatane są ciągłym lękiem, nerwowym czytaniem Proroka Codziennego w obawie, że w nagłówku znajdą znajome, a może nawet ich własne nazwisko. Ich życia są pełne krwi.

          Przez ostatnie tygodnie tylko Alicja pozostała milcząca. Tylko ona zachowywała się tak, jakby wszystko, co się wydarzyło, nie było niczym strasznym. Tylko ona udawała, że wszystkie morderstwa nie wywarły na niej żadnego wrażenia, że nie miały znaczenia. Tak, jakby nic poważnego się nie stało. I nikt nie pytał. Wygodniej było uznać ją za najsilniejszą z grupy. Każdy miał własne lęki i zmartwieni. Dlaczego więc cisza ze strony Springs miałaby stać się kolejnym z nich? I Alicja rozumiała. Nie miała im tego za złe. Nie miała takiego prawa. Ostatnie dni przyniosły zbyt wiele cichych łez, szeptanego krzyku, skrytego cierpienia. I w pewien sposób Springs znalazła się w samym środku tego wszystkiego. Odnosiła wrażenie, że dla przyjaciół stała się pewnego rodzaju kotwicą trzymającą ich przy zdrowych zmysłach. Bo Alicja słuchała - naprawdę słuchała, każdego z nich. I chociaż milczała lub posyłała im jedynie słabe uśmiechy, podnosiła ich na duchu. Nie pozwalała im upaść, a nawet, jeśli to się działo - podnosiła ich. Alicja była cichym aniołem. Więc nie przestawała - tkwiła w centrm rozpaczy i bólu, niezdolna do chwili słabości, bo wiedziała, że oni tego potrzebują. Bo jeśli ona zapłacze, co stanie się z pozostałymi? Jak poradzą sobie bez jedynej osoby, która nadal wierzy w lepsze jutro?

          Alicja przymyka oczy. Nie poradzą sobie.

          Niemal podskakuje, kiedy jej przemyślenia zostają przerwane przez coś lekkiego, co właśnie uderzyło ją w głowę. Marszczy brwi i rozgląda się po klasie tylko po to, by zobaczyć machającego do niej Franka.


          Całe to zamieszanie wokół Lorda Voldemorta, Śmierciożerców i wszechogarniającego zła sprawiło, że Alicja nie rozglądała się już za Frankiem, przemierzając szkolne korytarze. Nie szukała go wzrokiem w Wielkiej Sali, na błoniach czy w Pokoju Wspólnym. Nie pragnęła rozpaczliwie jego towarzystwa, choć jednego spojrzenia czy uśmiechu rzuconego w jej kierunku. Wszystko straciło sens. Odsunęła więc tęsknotę w najdalszy zakamarek swojego serca, ale nie pozwoliła jej odejść.

          Pragnienie zostało.

          Posyła mu w odpowiedzi delikatny uśmiech i ze zdziwieniem zauważa, że pierwszy raz od tygodni nie jest wymuszony. Jej policzki płoną pod uważnym spojrzeniem bruneta i Alicja zwraca pospiesznie głowę w kierunku profesora Binnsa, zawzięcie zakrywając czerwoną twarz długimi, prostymi włosami.

          Zdaje się, że niewielkimi krokami wracają do tego, co mieli dawniej. Nadal mają w sobie beztroskę, którą niedawno chciano im brutalnie odebrać. Nadal posiadają w sobie determinację. Patrząc na twarze przyjaciół Alicja wie, że nie poddadzą się łatwo. Będą walczyć. I ta świadomość zapala w niej mały płomień.

          Alicja odzyskuje nadzieję.

 *****

          Zdaje się, że minęły wieki, od kiedy ostatni raz jej stopy odbiły się od podłoża, a ona sama wzbiła się wysoko w powietrze rozwiewające jej włosy i mrożące skórę. A może to tylko złudzenie. Może podświadomie właśnie tego jej było trzeba - odwrócenia uwagi od rozlanej krwi. Może latanie jest tym, co odciągnie ją od wszystkich złych myśli.

          Colleen wiruje w powietrzu, przymykając oczy. Latając, czuje się zupełnie jak dawniej, w świecie bez mordercy bez skrupułów i jego chorych popleczników. Jest beztroska i wolna; nie musi martwić się o przyszłość swoją i swoich bliskich. Wszystko jest proste. Ale potem Colleen otwiera oczy i wszystko wraca. Znów pamięta każde nazwisko, które przeczytała w proroku czy też w liście od taty. Przed oczami ponownie widzi zdjęcia z gazet, przedstawiające kałuże krwi niewinnych ludzi. Powraca strach o rodzinę i przyjaciół. Powraca strach o samą siebie, ponieważ Colleen Avis zdecydowanie nie chce umierać.

          - Avis, wracaj na dół! - krzyczy do niej Trevis, pałkarz drużyny Gryffindoru.

          Wywraca oczami. Kompletnie zapomniała o tym, że nie przyszła tu, by sobie tylko polatać. Jako, że wznowiono mecze Quidditcha - ku ogólnemu zadowoleniu stęsknionych graczy - James jak najszybciej zarezerwował boisko i rozpoczęli trening. Pierwszy raz Colleen nie ma ochoty na grę. Najchętniej odleciałaby tak daleko, że nikt nie znalazłby jej, dopóki sama nie postanowiłaby wrócić. Chce odejść.



          Oto, co zostało z Colleen Avis, którą wszyscy znali - stała się niczym, marnym wspomnieniem dawnej siebie. Jest zdrajcą idei własnego domu. Jako Gryfonka, ma za zadanie walczyć. Ma być tą odważną, gotową oddać życie dla dobrej sprawy. Powinna być gotowa do bitwy na śmierć i życie. Powinna być gotowa do poświęceń. Ale nie jest. Gryfonka nie ma prawa uciec, a jednak to jedyne, o czym Collie jest w stanie myśleć. Nie chce umierać. Nie chce tracić przyjaciół i rodziny. Nie chce walczyć, zabijać i zadawać ran. Jest tchórzem. Jest zwykłym, nic nie wartym tchórzem. Zabawne - nawet nie zauważyła, kiedy z czystej Gryfonki stała się tą osobą, którą jest teraz. Brzydzi się sobą. Nawet słowa pocieszenia z usta Alicji, która stara się usprawiedliwić ją na wszelki możliwy sposób, nie potrafią zmyć z niej uczucia, że nie zasługuje na wszelkie dobro, jakie posiada. Zdrajcy na nie nie zasługują. 

          Przełyka ślinę i patrzy w stronę Zakazanego Lasu, który wygląda jeszcze mroczniej, niż dawniej.

           A potem patrzy na Jamesa, wirującego nad pozostałymi zawodnikami. Co pomyślałby o niej James? Jak bardzo by się zawiódł?

          Odpowiedź jest prosta.

          Znienawidziłby ją za to.

          Zawsze myślała, że są tacy sami - ona i on, najlepsi przyjaciele, rodzina. Była przekonana, że jest dokładnie taka, jak on. Przecież dążyła do tego tyle czasu. Zawsze patrzyła na niego z największym podziwem. Był jej bohaterem od najmłodszych lat. To chęć stania się odrobinę podobną do niego sprawiła, że przezwyciężyła swoje lęki i pierwszy raz wsiadła na miotłę. To dzięki determinacji dostała się do szkolnej drużyny zaraz po tym, jak on został szukającym. James był jej motywacją. Był czystym, prawdziwym Gryfonem - odważnym, lojalnym i gotowym do walki. James to najlepsza osoba, jaka kiedykolwiek pojawiła się w jej życiu. I mimo, że zawsze robiła wszystko, by być jak on, teraz nie potrafi. Pierwszy raz czuje, że go zawiodła.

          Zawiodła człowieka, który jest dla niej najważniejszy.

          W sekundę wraca na dół, mocno stawiając nogi na mokrym podłożu. Nawet nie zauważyła, kiedy zaczął padać śnieg.

          - No, no, nasza księżniczka postanowiła w końcu wrócić na dół - prycha sarkastycznie Trevis, uśmiechając się przy tym obrzydliwie.

          - Zamknij się, Bolt, chyba, że chcesz wylecieć z drużyny - rzuca w odpowiedzi Rogacz, mrużąc oczy.

          Nie potrafi powstrzymać się od spojrzenia na niego. Czuje wstyd i rozczarowanie samą sobą. Czuje, że nie zasługuje na jego dobro. Nie jest jego warta. Kiedy jej oczy spotykają się z ciepłym, orzechowym odcieniem, który nadal ma w sobie oddanie do niej, wie, że nigdy nie wybaczy sobie tej chwili słabości i bezsilności. 

          Nim ktokolwiek się orientuje, dziewczyna rzuca miotłę i zwyczajnie wybiega z boiska.

          Zawiodła go.

 *****

          - Mówię wam, coś jest nie tak. Nie podoba mi się to.

          Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz zajmują swoje stałe miejsca na kanapie w Pokoju Wspólnym Gryffindoru. Rozmawiają tak, jak dawniej mieli w zwyczaju - przyciszonymi głosami, w ukryciu przed pozostałymi Gryfonami. Remus zawsze powtarzał, że to głupota - jeśli potrzebują prywatności, bez problemu mogą udać się do dormitorium i tam mieć możliwość spokojnej, normalnej rozmowy. James i Syriusz zawsze upierali się jednak, że w ten sposób czują się bardziej huncwocko - spisując na oczach innych - a Remus nigdy nie miał siły podważać ich idiotycznych argumentów.

          - Może ma gorszy dzień - mruczy Łapa, rozciągając się na puszystym dywanie przy kominku, zupełnie jak pies. - To Avis, nie zapominaj, że ma humorki. Nie da się jej rozgryźć.

          - A może źle się poczuła - dodaje Peter, wcinając kolejne ciastko, które przyniósł sobie z kuchni.



          James kręci głową.

          - To musi być coś więcej. Nie było was tam, nie widzieliście jej twarzy. Merlinie, wyglądała na przerażoną. Patrzyła na mnie tak, jakby ktoś miał ją skrzywdzić, jakby potrzebowała pomocy. Ale uciekła - mówi, a przed oczami znów widzi obraz sprzed kilku godzin - i nie zdążyłem jej pomóc. A potem nie mogłem jej znaleźć, a słowo Huncwota, szukałem wszędzie. - Wplata długie palce w swoje ciemne włosy, ciągnąc za nie delikatnie i przymykając oczy. - Na dodatek mam na głowie bandę idiotów, którzy upierają się, że Collie się wypaliła i powinienem wywalić ją z drużyny, bo na nic się nam nie przyda.

          Remusowi zasycha w gardle, słysząc słowa przyjaciela. Nie może uwierzyć w to, co powiedział James. Colleen była jednym z najlepszych zawodników z zamku. Tysiące razy nasłuchał się Rogacza, który opowiadał o tym, jaka jest szybka i zwinna, że jest najlepsza w drużynie. James był z niej dumny. James zawsze w nią wierzył. A ona kochała Quidditcha zbyt mocno, by poradzić sobie bez niego. Lupin wie, że jeśli wyrzucą ją z drużyny, Gryfonka straci wszystko, co podtrzymywało ją przy zdrowych zmysłach. Straci jedyną rzecz, która odciągała jej myśli od ciemności.

          - To niedorzeczne, nie możesz tego zrobić - mówi poważnie, prostując się. Nie wysila się na długą przemowę; ostatnimi czasy brak mu sił na cokolwiek. Pełnie są bardziej męczące, niż kiedykolwiek, a on ma znacznie więcej ran na swoim ciele. Jest wrakiem dawnego Remusa Lupina.

          - Przysięgam ci, Rogacz, jeśli wyrzucisz Coll z drużyny, osobiście spuszczę ci ło...

          - Chcesz mnie wyrzucić?



          W ułamku sekundy James gwałtownie odwraca się do tyłu po to, by zobaczyć stojącą za kanapą Colleen. Widzi jej bladą cerę, podkrążone oczy i trzęsące się dłonie. Widzi w jej oczach coś, czego nigdy nie chciał zobaczyć: rozczarowanie, żal, rozpacz i coś na kształt zrozumienia. I wyobraża sobie wiele scenariuszy - zaczynając od kłótni, poprzez furię i Colleen uderzającą go w nos, kończąc na śmiechu dziewczyny, która rzuci, że jest nienormalny i szybko zapomną o sprawie. Spodziewa się wszystkiego, ale nie jej łez.

          Pierwszy raz od długiego czasu widzi jej łzy i czuje się okropnie. To najgorszy widok, jaki miał okazję zobaczyć - o wiele gorszy od widoku krwi w gazetach. W jakiś sposób domyśla się, że wcale nie chodzi o drużynę. Chodzi o coś więcej. Colleen nie jest rozczarowana nim - jest rozczarowana sobą. I wygląda na pogodzoną z tym, że James, według niej, chce się jej pozbyć. Zupełnie, jakby tego właśnie się spodziewała, tego oczekiwała. Zupełnie, jakby na to zasłużyła. Świadomość, że dziewczyna cierpi, walczy z samą sobą, zabija go od środka. Ale nie potrafi się ruszyć. Nie potrafi wstać, wziąć jej w ramiona i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że zawsze będzie przy niej. Niewidzialna siła nie pozwala mu pobiec za nią, kiedy spuszcza głowę i oddala się w kierunku dormitoriów dziewcząt.

         Więc siedzi, patrząc w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała.

         I wie, że to nie jest już Colleen Avis, którą znał. To nie ta sama dziewczyna, z którą się wychował, której dokuczał od małego, która jest jedną z najważniejszych kobiet w jego życiu.

         I boi się, że już nigdy nie będzie w stanie jej odzyskać.

 *****

          Dni mijają w szalonym tempie i są ciche. Zbyt ciche. Żadnych nazwisk w Proroku Codziennym. Żadnych nowych morderstw. Zero napadów na mugolaków, zero zniszczeń w Hogsmeade. Wszystko ucichło, rozpłynęło się w powietrzu, pozostawiając po sobie tylko rozlaną krew.

          Dorcas wie, że to złudzenie. Wie, że jeśli teraz nadszedł spokój, powinni przygotować się na coś wielkiego - coś, co uderzy w nich wszystkich ze zdwojoną siłą.



          Każdego dnia kontaktuje się ze swoim ojcem. Pan Meadowes jest dobrze doinformowany, jeśli chodzi o świat magiczny i przekazuje jej wszystko, co wie. A wie niewiele. Nikt nie ma pojęcia, czego się spodziewać. Nikt, nie wie, co przyniesie za sobą teraźniejsza cisza. Może się zdarzyć wszystko. W każdym liście Dorcas uparcie przypomina tacie o tym, że jest gotowa do walki. Wie, że powstało jakieś stowarzyszenie, które ma na celu zwalczyć zło. Jest młoda, to prawda, ale chce do niego dołączyć. Jest pewna jednego - nie pozwoli nikomu skrzywdzić swoich bliskich, choćby miała za to zginąć. Jeśli musi rzucić się w wir wojny, zrobi to. Jest gotowa. Nie są to słowa rzucone na wiatr. Dorcas wie, w co się pakuje. Wie, że może zginąć.

          I nie wyobraża sobie lepszej śmierci niż ta, kiedy oddaje życie za lepsze jutro.

 *****
Nie wierzę, że minęło 5 miesięcy, do kiedy cokolwiek tu publikowałam.
Jak widzicie, pojawiam się i znikam.
Nie wiem tylko, jak szybko zniknę teraz.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentarze motywują!