07 listopada 2016

Rozdział 15: O co toczy się gra

*****


          Grudzień, mimo wszystko, wygląda dokładnie tak, jak co roku. Hogwart przystrojony jest w piękne, świąteczne ozdoby, a w Wielkiej Sali znajduje się ogromna choinka, którą - jak zawsze - ubierali uczniowie. Śnieg pada dokładnie tak samo, jak w poprzednich latach, a zimno doskwiera uczniom w ten sam sposób, w jaki to zapamiętali. 

          Jedyną różnicą jest fakt, że przy stołach siada znacznie mniej uczniów. 

          Colleen ma dokładnie takie same plany, jak zawsze. Wraca do domu ze względu na Jolene i Doreę Potter, która chyba by jej nie wybaczyła, gdyby nie przyjechała na święta. Rodzice i tak nie zauważyliby jej nieobecności, normalka. Jedyną nowością jest to, że jedzie z nią Alicja, której rodzina wyjeżdża do krewnych, których Springs nienawidzi. Avis jest bardzo podekscytowana spędzeniem świąt z przyjaciółką. Zawsze rozstawały się w czasie bożonarodzeniowym i spotykały dopiero w zamku, po dwutygodniowej przerwie. Teraz miało być inaczej. Żałuje, że Lily i Dorcas nie zgodziły się na dołączenie do nich. Chciałaby zobaczyć reakcję Evans na spędzenie świąt w magicznym domu. Zawsze zastanawiała się, czy różnią się jakoś od tych w domu mugoli.

          Dziewiętnastego grudnia każdy uczeń, który na przerwę świąteczną wracał do domu, spędzał dzień na pakowaniu po to, by kolejnego ranka wsiąść w pociąg Hogwart-Londyn i pożegnać zamek na najbliższe kilkanaście dni.

          Ostatni przedział w wagonie Gryffindoru zajęli - jak co roku - nie kto inny, jak Huncwoci razem z Frankiem Longbottomem, który mógł teraz spędzać z nimi mnóstwo czasu ze względu na zerwanie z Mary. Były to stałe miejsca czwórki Gryfonów - dwa lata wcześniej wypisali na szybie swoje nazwiska po to, by nikt nie mógł ich podsiąść. Jak zawsze, przedział wyglądał jakby przeszło przez niego tornado rozwalające wszystko, co tylko dało się rozwalić. Na podłodze walały się skarpetki Syriusza i gacie Petera, które zupełnym przypadkiem zaczęły nagle wysypywać się z bagaży chłopców. Trzy puste siedzenia zostały natomiast zapełnione przekąskami, które zdążyli zakupić, a których nie mieli siły zjeść. Oczywiście, Peter spoglądał tęsknie w stronę czekoladowych żab czy też lukrecjowych pałeczek, ale Remus skutecznie powstrzymywał go od rzucenia się na pozostałe słodkości. 


          - Glizdogonie - zaczyna po raz setny Lunatyk, patrząc na niego z pobłażaniem - przecież wiesz, że boisz się dentysty, a jeśli zjesz te słodycze, to będzie nieuniknione. Ja się tylko martwię o twoje uzębienie, przyjacielu - tłumaczy. W głębi duszy śmieje się, widząc zrozpaczoną minę blondyna, ale nie daje po sobie poznać oznaki rozbawienia. - No dalej - kontynuował - zachowuj się jak mężczyzna. Przezwyciężysz głód, musisz z tym walczyć. Wierzę, że ci się u...

          - Nie wierzę, że właśnie wygłosiłeś przemowę motywacyjną na temat jedzenia. Brawo, Lunatyku - wtrąca Łapa z szerokim uśmiechem, a potem klaszcze krótko w dłonie, więc Remus kłania się. - A tak w ogóle, co to jest dentysta? Nieważne. Remusiku, pomóż mi pozbierać moje skarpetki.

          Lupin posyła mu zniesmaczone spojrzenie, a potem mierzy wzrokiem wszystkie leżące na podłodze części garderoby. Ohyda. 

          - Na co ci one? Większość z nich i tak jest podziurawiona. - James krzywi się, w jednej dłoni trzymając czarną skarpetę jak najdalej od swojej twarzy, drugą zatykając nos, by pokazać, że nie jest to nic przyjemnego. - Na gacie Glizdka, prałeś to kiedyś?
   
          - Nie chcesz wiedzieć, Rogaś. - Syriusz szczerzy się w wielkim uśmiechu.

          - Wywalmy je, zanim zginiemy od tego smrodu - mówi błagalnie Frank i gotowy jest podejść do okna, kiedy Łapa posyła mu groźne spojrzenie, które skutecznie zatrzymuje go.

          - Nigdy. Tak. Nie. Mów - syczy. - To moje skarpetki. One zasługują na odrobinę szacunku.

          Remus wywraca oczami, słysząc ich komiczną wymianę zdań, a potem wbija wzrok w widok za oknem. Nie widzi wiele - właściwie, pędzący pociąg pozwala mu dostrzec jedynie rozmazaną, rażącą biel. 

          Zastanawia się, jak będą wyglądały te święta. To pierwsze, kiedy musi sobie radzić całkiem sam. Jeszcze rok wcześniej Hope Lupin, mimo, że pogrążona w chorobie, miała na tyle siły, by przygotować wszystko na Boże Narodzenie. Stroili razem choinkę i gotowali potrawy. I byli szczęśliwi. Teraz będzie inaczej. 

          Lunatyk nigdy nie zastanawiał się nad tym, jak będzie wyglądało jego życie, kiedy jego mama umrze. Bo wie, że to nastąpi. Wie, że kobieta już dawno straciła wszystkie siły, jakąkolwiek chęć do życia. Wie, że jest wrakiem człowieka - dawna Hope odeszła, zostawiając go kompletnie samego. Przymyka powieki, kiedy wyczuwa łzy. Matka nigdy nie chciałaby, żeby płakał z jej powodu. Wie też, że gdziekolwiek uda się po śmierci - będzie to lepsze miejsce. Bez wojny i krwi, bez bólu i rozczarowań. I bez niego. Hope będzie tam bez niego, a on zostanie tutaj, bez niej. Sam.

          Ale potem patrzy na przyjaciół. Widzi śmiejących się Jamesa i Syriusza; widzi Franka, który poprawia włosy, a kiedy obrywa kolanem Rogacza, wydaje z siebie ryk gniewu; widzi Glizdogona, który wykorzystując jego nieuwagę próbuje zakraść się do słodyczy. A potem widzi swoje słabe odbicie w szybie. I w pewien sposób ten widok podnosi go na duchu. Ponieważ siedzi tutaj, w tym przedziale, razem z nimi. Nie jest sam. Nigdy nie był. Otacza się ludźmi, którzy podniosą go, kiedy upadnie. I właśnie dlatego nie boi się upadku. Nie obawia się bólu - wie, że on nie odejdzie, ale jego przyjaciele zrobią wszystko, by go zmniejszyć, nawet, jeśli będą musieli przejąć go na własne barki. Remus wzrusza się, więc spuszcza odrobinę głowę, by nikt nie zauważył łez w jego oczach. Nie jesteś sam, Remusie Lupin. Nigdy.

          Jego rozmyślenia zostają przerwane przez drzwiczki przedziału, które nagle gwałtownie otwierają się. Do środka wpada ktoś, kogo nikt nie spodziewał się tutaj zobaczyć. Lily Evans w przedziale Huncwotów, świat upadł na głowę.

          Dziewczyna wchodzi do środka z gracją, opadając swobodnie na wolne miejsce obok Pottera, który zdaje się być w siódmym niebie. Lunatyk unosi jedną brew, kiedy dziewczyna zakłada nogę na nogę i rozsiada się wygodnie, mierząc każdego z nich leniwym wzrokiem. Kiedy napotyka oczy Remusa, marszczy brwi.

          - No co? - pyta krótko, odgarniając swoje rude włosy z twarzy, ocierając się przy tym przypadkiem o ramię Jamesa, który prostuje się gwałtownie i wciąga mocno powietrze, czego Lily zdaje się nie zauważać. 


          - Ee, Lily... Co ty tutaj właściwie robisz? - Frank unosi jedną brew, patrząc na nią jak na wariatkę. 

          Dziewczyna posyła mu zdziwione spojrzenie, zupełnie, jakby dziwiło ją to, że jest zdziwiony jej obecnością w tym przedziale. 

          - No siedzę przecież.

          - Inteligentnie, Evans - mruczy Syriusz, który siedzi naprzeciw niej.

          - Co cię tu sprowadza, Lily? - pyta Remus, wbijając łokieć w żebro Łapy.

          Lily odgarnia włosy na bok i robi naburmuszoną minę.

          - Colleen wyrzuciła mnie z przedziału mówiąc, że powinnam znaleźć sobie nowych przyjaciół, bo moje włosy są jeszcze bardziej rude, niż wcześniej i nie chce sobie psuć reputacji, a kiedy chciałam wrócić, kopnęła mnie w tyłek. Dosłownie. Czuję, że będę miała siniaka

          - Ja bym ci tego nigdy nie zrobił, Evans- wtrąca James, patrząc na nią z rozmarzeniem, na co dziewczyna wybucha śmiechem.  

          To będzie długa podróż.    

*****

          Sześć godzin później pociąg zatrzymuje się, a z jego środka wylewają się tłumy uczniów. Colleen przepycha się między nimi, zaciskając zęby i raz po raz krzycząc jakieś obelgi w stronę osoby, która nadepnęła jej na stopę czy też trąciła mocno ramieniem. Zaraz za nią podąża Alicja, która co chwilę ją upomina. Dorcas i Lily gdzieś zaginęły, ale teraz to nieistotne. Najważniejsze jest to, żeby dostać się w końcu do Dorei Potter i uwolnić od zgiełku, który powoli zaczyna dusić Avis.

          - Hej, Collie, tutaj! - krzyczy James, stojący kilka metrów dalej.



          Ulga pojawia się na twarzy Gryfonki, kiedy widzi, że obok stoi jego mama i Jolene. 

          Nie mijają dwie sekundy, nim dziewczynka piszczy i rzuca się biegiem w stronę Colleen po to, by moment później wylądować w ramionach starszej siostry. Dopiero teraz, trzymając siedmiolatkę, Collie uświadamia sobie, o co toczy się gra. 

          Nie chodzi o bycie odważnym czy słabym. Nie chodzi tylko o walkę o zapewnienie lepszej przyszłości sobie i swoim dzieciom. Chodzi o to, co jest teraz. Liczy się dzisiaj. Powinni bronić tego, co mają i robić wszystko, by tego nie stracić. To jest najważniejsze. Teraz, kiedy stoi, przytulając swoją siostrę, jedną z najważniejszych osób w jej życiu, wie, że chce walczyć. Nie jest gotowa - nikt nie jest, ale poradzi sobie. Musi. 

          I po raz pierwszy od kilku dni znów potrafi spojrzeć na Jamesa dawnymi oczami. Znów potrafi posłać mu delikatny uśmiech, pełen czegoś, czego każdy z nich potrzebuje. Pełen determinacji i nadziei.

*****

          Jej rodzinny dom nic się nie zmienił. Wszystko jest dokładnie takie, jak kilka miesięcy wcześniej, nim wyjechała do szkoły. Jedynie ulica, przy której stoi, kompletnie opustoszała. Wszyscy dookoła mają dokładnie zasłonięte rolety, pogaszone światła. Lily pamięta bardzo dokładnie pierwszy atak Lorda Voldemorta. Miał miejsce tutaj, na Privet Drive.

          Mama i tata witają ją wylewnie, ściskając przez jakieś piętnaście minut. Mimo, że są mugolami, rozumieją bardzo dużo rzeczy. Wiedzą, że źle się dzieje w świecie czarodziejów. Mają świadomość, że ich córka nie jest bezpieczna. I Lily trwa w ich mocnym uścisku, powstrzymując łzy. Bo mimo, że dom wygląda tak samo - wszystko się zmieniło. A ona nie może nad tym zapanować. Pozostaje jej patrzeć bezczynnie, jak ciemność pochłania świat.

          Petunia, jak zawsze, wita ją krótkim: ,,o, proszę, dziwoląg wrócił", a potem znika w swoim pokoju, w którym gości Vernona. Lily wzrusza ramionami i nawet nie przejmuje się jej słowami. Już nie bolą, zupełnie, jakby panna Evans uodporniła się na cierpienie. A może chodzi o coś więcej. Może słowa Petuni były niczym w porównaniu do bólu, jaki towarzyszył każdemu martwemu ciału. Świadomość, że może zginąć, że jej bliscy mogą odejść nagle i niespodziewanie, jest o wiele bardziej bolesna. I Lily pragnie, by wróciły jej zmartwienia sprzed lat - ponieważ przy teraźniejszych, były niczym.

          - Słuchaj, Lily - mówi jej tata podczas kolacji, kiedy siedzieli razem przy stole. Na szczęście nie ma z nimi Petunii, która postanowiła spędzić te święta z Dursleyami. - Ja i twoja mama uważamy, że Hogwart to złe miejsce.

          Dziewczyna unosi brew i podnosi wzrok na tatę. Siwe włosy powoli przebijają się przez kasztanowy odcień, a na twarzy pojawiają się drobne zmarszczki. Lily rozumie, że niezależnie od tego, czy będzie starała się ich uratować czy nie - prędzej czy później odejdą. Nic nie trwa wiecznie.


          - Tatusiu, w Hogwarcie jest Dumbledore. Przy nim wszyscy są bezpieczni, nic złego nie może się stać, kiedy jesteśmy w szkole - odpowiada spokojnie. Była gotowa na te słowa. Wiedziała, że rodzice nie zostawią tego w spokoju, będą próbowali przekonać ją, by nie wracała do zamku. A tego nie mogła zrobić. Do domu zawsze się wraca. - Kiedy tam jestem, nie macie się czym martwić. Byłabym w większym niebezpieczeństwie będąc tu, w Londynie, przez cały rok.

          Jej rodzice wymieniają zaniepokojone spojrzenia.

          - Skąd pewność, że dyrektor zdoła zapewnić bezpieczeństwo wszystkim?

          - Jest największym czarodziejem tych czasów. Możecie mu zaufać. A jeśli nie jemu, zaufajcie mi. - Swoją zimną, drobną dłonią, przykrywa dłoń matki. - Będzie dobrze. Obiecuję.

          Nie będzie. Przynajmniej nie w najbliższym czasie. Lily ma świadomość, że Lord Voldemort nie podda się szybko. Osiągnął już wiele, zdobył setki popleczników stojących po jego stronie i gotowych do walki z jego przeciwnikami. Wzdycha. To zabawne, jak wszystko szybko się skomplikowało. Jeszcze nie tak dawno rok szkolny się zaczął, a oni wszyscy byli radości, pełni życia i bez większych zmartwień. Świat kazał im zbyt szybko dorosnąć. Nie mieli żadnego wyboru. 

          - Położę się już - rzuca, starając się, by jej głos nie zadrżał. - Dobranoc. - Całuje mamę i tatę w policzek, a nim opuszcza kuchnię, macha im na pożegnanie. 

           Oczywiście, że nie zamierza iść spać. Ostatnimi czasy sen jest rzadkością w jej życiu. Każdej nocy męczyły ją koszmary, więc piła litry kawy i godzinami siedziała przy oknie, rozmyślając o czymś, czymkolwiek, co mogło skutecznie odciągnąć jej uwagę od całego tego bałaganu. I mimowolnie myślała o Jamesie Potterze.

          Dużo się zmieniło. On się zmienił i nie potrafi stwierdzić, czy na lepsze, czy może gorsze. Nie ugania się już za nią, a przynajmniej nie tak desperacko, jak w poprzednich latach. Czasem posyła jej słaby uśmiech czy też rzuca karteczkę ze swoim słynnym pytaniem, ale nigdy nie oczekuje odpowiedzi. A Lily pierwszy raz w życiu chce jej udzielić.

          Coś sprawiło, że myśli o nim zupełnie inaczej, niż dawniej. Może to świadomość, że wszystko jest teraz kruche i nietrwałe. A może było w niej już dawno, ale Lily skutecznie nie pozwalała temu wyjść z siebie, trzymając to gdzieś głęboko w swoim sercu. Jak pragnienie zamknięte w klatce. I tylko ona miała klucz.

          Nawet nie wie, kiedy otworzyła tę klatkę i wypuściła wszystko na zewnątrz.

          Z nikim o tym nie rozmawiała. Co miałaby powiedzieć? Przecież sama nie do końca rozumie to, co dzieje się w jej sercu i głowie. Jest pewna, że Colleen wyolbrzymiłaby sprawę i wyobrażałaby sobie zdecydowanie za dużo. Dorcas wyśmiałaby ją, mówiąc, że to chwilowe i przecież nie mogła poczuć czegoś do niego. A Alicja by zrozumiała. Wysłuchałaby jej, doradziła, ale przede wszystkim zrozumiała. I właśnie za to Lily kocha Springs. Ta skryta Gryfonka jest jedyną osoba, która słucha i yszy, patrzy i widzi. Nie powstrzymuje się więc od wyciągnięcia pergaminu i pióra, które dostała od rodziców. A słowa pisane na papierze płyną same.

          Tej nocy Lily zasypia. Robi to z obawą, że po raz kolejny przed oczami zobaczy te wszystkie okropne obrazy, które będą siedzieć w jej głowie przez kolejne tygodnie, a może nawet miesiące. Ale to się nie dzieje. Zupełnie, jakby z chwilą wypisania uczuć na papierze, wszystkie troski odeszły. Przynajmniej we śnie.

*****

          - Collie, Ala, wstawajcie, szybko, szybko!

          - Idź sobie - mruczy Avis, nie wystawiając głowy spod kołdry, a jedynie mocniej się nią opatulając.


          Pięć minut wcześniej do jej sypialni wparowała podekscytowana Jolene, krzycząca coś o choince i prezentach. Colleen nie bardzo obchodziło, co młodsza siostra miała do powiedzenia, więc nie słuchała uważnie. Chce tylko spać.    

          - No wstawaj, Coll.

          - Nie dasz mi spokoju, nie? - warczy.

          - Jasne, że nie.

          Jakiś czas później jest już na nogach, siedzi w kuchni i je płatki, które zrobiła dla niej Jolene. Alicja siedzi obok niej i wygląda, jakby oberwała tłuczkiem, na co Collie chichocze cicho. Wczoraj siedziały do późna. Bardzo późna, bowiem zasnęły dopiero po piątej, kiedy znudził im się temat swatania Lily i Jamesa. 

          Po zjedzeniu miały się wyszykować i udać kilka domów dalej, do Potterów. Wiadome jest to, że spędzają święta właśnie u nich. Rodzice Colleen nie są jeszcze pewni, czy uda im się dotrzeć do domu na Boże Narodzenie. Cóż, nic nowego. Śmieszne, że nawet teraz, kiedy nie wiedzą, czy jeszcze kiedykolwiek będą mieli okazje spędzić ten czas razem, rezygnują z rodziny by ponownie rzucić się w wir pracy. Czasem Collie zastanawia się, czy strata córki by coś zmieniła. Zastanawia się, czy gdyby jej nie było, zrozumieliby, że jest coś więcej, niż pieniądze. Ciekawe, czy zauważyliby w końcu małą Jolene, która potrzebuje ich najbardziej na świecie.

          Dorea wita je gorącą czekoladą. Charlus wyszedł do Ministerstwa Magii, ale ma wrócić za dwie godziny. Zabawne - on i pan Avis pracują razem, a jednak jej tata nie znajduje czasu, by wrócić do domu na święta.

          - Czekałyśmy z Jolene, aż wrócicie wszyscy z Hogwartu. Chcemy ubrać choinkę wszyscy razem, rodzinnie - mówi kobieta, siadając po lewej stronie Colleen i obejmując ją ramieniem. - Tęskniłam za tobą

          A Colleen za wszelką cenę stara się ukryć wzruszenie i łzy, które nagle pojawiają się w jej szarych oczach. Bo jeśli na tym świecie jest ktoś, kto troszczy się o nią jak matka, to jest to tylko Dorea Potter. Z całych sił powstrzymuje się od wtulenia w ciało kobiety. Nie lubi się nikomu narzucać, nie lubi okazywać słabości.

          - Mamo, czy ty mnie zdradzasz?!

          Collie parska śmiechem, słysząc oburzony głos Jamesa, kiedy ten wpada do salonu w domu państwa Potter. 

          Nie rozmawiali od kilku dni, a właściwie od momentu, kiedy Rogacz przyznał, że może rzeczywiście przerwa od Quidditcha jej się przyda. Nie sprzeciwiała się. Wiedziała doskonale, że nawaliła. Na boisku mogłaby sobie zwyczajnie nie poradzić. Była zbyt słaba.

         I to nie tak, że nie rozmawiali, bo jest na niego zła. To nie tak, że uważa, że źle postąpił, wyrzucając ją z drużyny. Colleen najzwyczajniej w świecie boi się go rozczarować. Boi się, że jeśli James dowie się prawdy, jeśli opowie mu o swoich lękach, nigdy więcej nie spojrzy na nią jak na swoją przyjaciółkę. Boi się, że Potter uzna, że nie jest już warta jego obecności. A gdyby straciła Rogacza, straciłaby tę część siebie, która nadal trzyma w niej postawę Gryfonki, nadal determinuje ją do podjęcia walki. I wie, że nie może do tego dopuścić, więc nie patrzy mu w oczy od tygodnia. Jak tchórz.


          - Oczywiście, synu. Dopiero teraz się dowiedziałeś? - odpowiada wesoło Dorea, przytulając mocniej Colleen, która unosi kącik ust, ale nie patrzy na Rogacza. - Och, przestań, przecież wiesz, że za tobą też tęskniłam. I za tobą, Syriuszu! - krzyczy w stronę kuchni, a w odpowiedzi otrzymuje jakiś niewyraźny pomruk. 

          Młody Black zjawia się w salonie dokładnie trzy minuty później, przeżuwając coś. Opada na miejsce obok Alicji i uśmiecha się szeroko.

         - To jak z tą choinką?

         Dorea klaszcze w dłonie.

         - Cóż, normalnie wysłałabym was wszystkich na zakupy, ale wiadomo, w tej sytuacji nie ma takiej opcji - mówi, odgarniając kosmyk włosów z twarzy. - Wygląda na to, że musicie sobie poradzić z tym, co zostało z poprzednich lat. No, chłopcy, biegiem do piwnicy. Ktoś musi przynieść świąteczne drzewko.

          - Tak jest, szefowo - salutuje Łapa, a potem wstaje i łapie Jamesa za koszulkę, by pociągnąć go w stronę przedpokoju.

          - Wydaje mi się, że w domu mamy jakieś ozdoby. Większość nieużywana - wtrąca Colleen, uśmiechając się sarkastycznie. W jej domu rodzinnym choinka stała ubrana tylko cztery razy w ciągu całego jej życia. Te czasy minęły. Teraz nie miał kto jej ubierać. - Pójdę po nie. 

          Kiedy wychodzi z domu Potterów, ubrana w ciepłą kurtkę i opatulona szalikiem, niemal przewraca się na śliskim śniegu. Ubranie wysokich butów to zdecydowanie jeden z jej gorszych pomysłów, nawet, jeśli do swojego domu ma kilka kroków. Kiedy udaje jej się odzyskać równowagę, słyszy parsknięcie. Zatrzymuje się i mruży oczy.

          - Och, to naprawdę takie zabawne, Black - mówi. - Śmieszy cię dama w opresji?

          - Nie widzę tu żadnej damy, ale jeśli taką znajdę, dam ci znać - odpowiada i mruga do niej, a w jego oczach tli się huncwocki błysk. - Idę z tobą. Dorea mówi, że mogę ci się przydać. 

         Wzdycha.

          - Z pewnością.

          Cóż, nie od dziś wie, że od Huncwota ciężko się uwolnić. Ruszają więc ramię w ramię. Kiedy kolejny raz ślizga się na lodzie, warczy głośno i ze zirytowaniem łapie go pod rękę. Syriusz szczerzy się i patrzy na nią wymownie, na co Colleen kręci głową z dezaprobatą.

          - No przecież nie zabiję się w tych butach przed Bożym Narodzeniem, nie?

          Black chichocze.

          - To byłaby wielka strata. Jeden prezent mniej - odpowiada radośnie.

          - Przypominam ci, że zwykle to ode mnie dostajesz najlepsze prezenty, Black, więc doprowadź mnie lepiej bezpiecznie do domu, albo bardzo się rozczarujesz w tym roku. - Ma przy tym poważną minę, ale w jej oczach pojawiają się dobrze znane chłopakowi iskierki, które przyjmuje z entuzjazmem. Brakowało mu tego jak cholera. - No co tak stoisz?

          Kręci głową.

          - Nic. Po prostu dobrze znów cię taką widzieć.

          Colleen patrzy na niego ze zdziwieniem; Syriusz jest ostatnią osobą, która lubi szczere wyznania, a jego słowa można właśnie za to uznać. Dziewczyna przygląda się uważnie jego twarzy; widzi lekki zarost, który się na niej pojawił oraz delikatne zmarszczki przy oczach. Widzi uniesiony lewy kącik jego cienkich ust. Wyłapuje w jego oczach coś, czego nigdy u niego nie widziała. Strach.

          - Colleen, pamiętaj, że cokolwiek dzieje się w twojej głowie, nie tylko ty przez to przechodzisz - dodaje Łapa, również nie spuszczając z niej wzroku. - Nie tylko ty się boisz. Wszyscy mamy te same lęki. Nie wmawiaj sobie, że jesteś słaba...

          - Nic nie wiesz, Syriuszu - przerywa mu gwałtownie. - Jestem tchórzem. Zwykłym, nic nie wartym tchórzem, który gotowy jest do ucieczki w każdej chwili. Jestem nikim. A wiesz, co jest najgorsze? - Przełyka ślinę, powstrzymując łzy cisnące jej się do oczu. - To, że nie wiem, kiedy stałam się kompletnie inną osobą. I nie potrafię tego zmienić, cofnąć. To po prostu się stało, a ja tego nie kontroluję, ja...

          - Przestań.

          Spuszcza głowę. Ich ciała dzielą zaledwie centymetry. Stoją na środku ulicy, a śnieg opada na ich głowy i wplątuje się we włosy, ale nie dbają o to. Syriusz zbliża się do niej jeszcze bardziej, tak, że Avis czuje jego ciepło. Przymyka powieki, czując, że pieką ją policzki, ale Syriusz nie daje za wygraną. Łapie ją za podbródek i powoli unosi jej głowę, tak, by patrzyła w jego szare oczy.


          - Jesteś najsilniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek poznałem, Colleen Avis. I najważniejszą. Zdecydowanie najważniejszą.

*****

Kochana Alicjo!

     Jakieś nowe wieści? Od wczoraj nie czytałam Proroka Codziennego. Nie chcę, żeby rodzice zobaczyli coś, co sprawi, że postanowią zabronić mi wyjazdu do Hogwartu.

     Piszę do Ciebie, ponieważ... Właściwie, to skomplikowane. Sama nie do końca wiem, po co piszę, ale po prostu to robię. Nie wiem, czy to, co czuję, mogę nazwać problemem. Nie wiem też, od jak dawna to czuję. Może towarzyszyło mi to od lat, a ja usilnie to odpychałam, a może to przyszło z czasem, nagle we mnie uderzając. Mam dość rzeczy, których nie potrafię zrozumieć. Znasz mnie, wiesz, że lubię panować nad każdą sytuacją. A nad tą nie panuję, nie potrafię. Chciałabym napisać Ci jakieś szczegóły, ale jeśli mam być szczera - nie znam ich. To coś po prostu uwzięło się na mnie i nie opuszcza mnie od jakiegoś czasu, a ja nawet nie próbuję z tym walczyć, bo, szczerze - po co? Ale do rzeczy. Więc... Chodzi o Pottera. Tak, teraz pewnie chichoczesz albo robisz głupią minę, ponieważ po moim jakże dramatycznym wstępie z pewnością spodziewałaś się czegoś... no nie wiem, głębszego? W każdym razie, to właśnie Potter nie daje mi spokoju. Nie mam pojęcia, co się ze mną dzieje, ale nie podoba mi się to, Alu. Pomóż mi.

Masz trzy sekundy na odpisanie,
Lily Evans

~*~

Lily,

     nic nie wydarzyło się od momentu, kiedy wsiadłyśmy do Ekspresu Hogwart-Londyn. Możesz spać spokojnie (chociaż właściwie wiem, że nie możesz i pijesz tysiące litrów kawy, aby tylko nie zasnąć. Przykro mi, Lily).

     Zgadłaś, miałam głupią minę, ale trwało to tylko sekundę. Teraz szczerzę się jak głupia. To oczywiście słowa Jolene, która przed chwilą wpadła do salonu Potterów i teraz czyta przez ramię, co piszę. Ale to nic, obiecuję Ci, że zachowa to w tajemnicy. Prawdopodobnie. Chyba. W każdym razie, Lily, myślę, że wiem, jak Ci pomóc. Odpowiedź na twoje problemy jest prosta. Przyznaj, że to miłość.

Całuję,
Alicja

~*~

Alu,

     na głowę chyba upadłaś. Prędzej przyznam, że jestem skończoną kretynką, niż zakocham się w Jamesie Potterze.
     

          Cóż, to się jeszcze okaże, Lily.

*****
Przybywam z kolejnym rozdziałem.
Co o nim sądzicie?
Wiem, że po tych kilku miesiącach milczenia jest Was tu niewiele,
ale bardzo proszę o chociaż krótki komentarz, tak, abym wiedziała,
że nadal są tu osoby, które mają chęć czytania tej historii.
W końcu tworzę ją dla Was.

Pozdrawiam,
   Delilah       

1 komentarz:

Komentarze motywują!